14 lip 2016

[Efekt Motyla] Rozdział 5 - To dopiero początek

Wampir szybko zauważył, że kontrola nerwów nie jest mocna stroną łowcy, dlatego wkurwianie go stało się jednym z jego ulubionych zajęć. Robił to, gdy tylko miał okazje. I bawił się przy tym naprawdę dobrze. Patrzenie jak Andrea chce go zabić na miejscu, ale nie może. Doprawdy... cudowne uczucie.
Właśnie na takiej codziennej sielance minął ponad tydzień od pamiętnego zdarzenia za halą. Andrea z przyjemnością zauważył, że miotacz ognia wampira piromana powoli traci swoją niszczycielską siłę. Niestety pomimo namiętnych poszukiwań nigdy nie mógł złapać azjaty na mieście by go porządnie spacyfikować. W szkole syczeli na siebie jak dwie żmije i wymieniali się wrednymi uwagami, które nakręcały co raz bardziej łowcę. Obiecał sobie, że zabije go... Zabije bardzo boleśnie... Będzie torturował, aż sam zacznie błagać o śmierć. Osiemnastoletni choleryk niezbyt dobrze znosił uszczypliwość wampira, nie mówiąc już o tym, że brak jakiegokolwiek instynktu samozachowawczego z jego strony bardzo szybko doprowadził Andree do stanu kurwicy. Na szczęście, w przeciwieństwie do tego czarnowłosego demona, łowca myślał jakie mogą być przyszłe konsekwencje jego czynów i starał się trzymać swoje zabójcze instynkty w ryzach. Ale czara się przelała kiedy tego dnia zauważył u jednej z dziewczyn w klasie ugryzienie na szyi. Był to naprawdę zwykły dzień, no może wampirzy piroman był bardziej zadowolony niż zazwyczaj, ale Andrea nie chciał się zbytnio zgłębiać w psychice tej mendy. Gdy tylko zobaczył te ślady, to ścisnął mocniej w dłoni ołówek i przełknął ślinę, a wraz z nią wściekły krzyk, który wspinał mu się po gardle. Jego wzrok tylko poszybował od Christiana do blondynki i z powrotem. Zacisnął pięści i ledwo się powstrzymał przed wstaniem, i skręceniem wampirowi karku. Przez resztę lekcji tylko siedział w ławce i się wiercił. Nie potrafił wsłuchać się w głos nauczycielki, chociaż i tak wiedział, że wszystko sobie przeanalizuje w domu. W tamtej chwili myślał tylko o wyładowaniu swojej wściekłości na czymś, co będzie przypominać wampira, a najlepiej na nim samym. Chris musiał pić regularnie, zresztą, to żadna nowina, a że był leniwy, to po prostu pewnego dnia po lekcjach złapał jedna dziewczynę i swoją ulubioną taktyką upił z niej trochę krwi. Nawet nie mało, ale nie tyle, by ją zabić. Jakoś w tamtej chwili nie myślał, że dziewczyna będzie na tyle głupia, by chodzić z ugryzieniem na wierzchu. Myślał, że założy jaką arafatkę, chociaż do czasu zagojenia się rany. Mylił się, cholernie się mylił i miał okazję się o tym przekonać niedługo po dzwonku na przerwę. Chris pozwolił by tłum go wyciągnął na przestronny korytarz. Chciał zapalić, ale nie zostało mu to dane. Poczuł tylko jak ktoś go ciągnie, a że w stronę łazienki, to zrozumiał dopiero jak się w niej znalazł - wiadomo - utrzymanie równowagi to bardzo pochłaniające zajęcie. Uśmiechnął się krzywo kiedy dotarło do niego, kto jest sprawcą jego zmiany kierunku.
- Napiłeś się z niej - wycedził bez ogródek łowca gdy się okazało, że są sami. Zbliżył się do wampira, wyjmując w międzyczasie scyzoryk z kieszeni. Tak był poświęcony, co pijawka mogła wyczuć na odległość. Początkowo Christian chciał uciec, po prostu wyjść i jak najszybciej stanąć pośród ludzi, gdzie Andrea nic mu nie może zrobić.
Nie był byle robakiem, który ucieka. Był wampirem i posiadał swoją dumę, której nie schowa po prostu w kieszeń.
- Ta, ale żyje jak widzisz - odpowiedział. No przecież jej nie zabił. Dziewczyna jest cała i zdrowa.. No może bledsza i słabsza, ale to tylko do czasu, jej ciało niedługo odzyska utraconą krew. Scyzoryk w ręce Włocha wyjątkowo go zaniepokoił. Odruchowo zrobił wykrok w tył. Chłodny dreszcz na plecach zakomunikował mu, Ze chyba jednak powinien uciekać. Ostrze odbiło się w oczach łowcy, w których malował się czysty sadyzm. Można by się zastanowić, czy nieświadomie zakonnicy wychowali małego potwora, którego strach puścić między ludzi z nożem w dłoni... Albo oni wszyscy są tacy pojebani i Andrea jakoś szczególnie nie wyróżnia się z tłumu. Był drapieżnikiem, a ten krok w tył tylko pobudził zwierze jakie w nim drzemało.
Strach w oczach? Już? Jak nawet jeszcze się nie zbliżył na tyle by go pokroić. Może jednak trzeba było spierdalać póki był na to czas? A teraz już tego czasu nie ma. Andrea zrobił kolejny krok, a oczy błyszczały mu jeszcze bardziej. Wampir nie miał gdzie uciekać za nim była ściana. Andrea doskoczył do chłopaka, w pierwszej kolejności zatykając mu usta. Drugą rzeczą było ostrze na gardle i kolano, które skutecznie wepchnęło wampira do jednej z kabin. Łowca wszedł za nim i zamknął drzwi na zasuwkę. Szczerze? Pieprzył to, czy szczyl się wyrywał czy nie. Górował nad nim wzrostem, wagą i przeszkoleniem. Nawet jeżeli ten komarek go ugryzie, to łowca po prostu pozwoli by poświęcone ostrze ugryzło tego piromana. Nie, Andrea nie uciekał od bólu. Gdy go czuł stawał się jeszcze bardziej niebezpieczny, poza tym fascynował go. I ten zadawany jemu, jak i komuś innemu. Uwielbiał patrzeć jak krew cieknie z rany, a skóra rozsuwa się by pokazać skrywane pod sobą mięśnie i ścięgna. Nożem przejechał po skórze chłopaka i zatopił ostrze w karku by przejechać po plecach i dotrzeć do celu - prawej nerki, gdzie scyzoryk z łatwością wbił się w organ. Chris wtedy prawie krzyknął. Prawie, bo poza stęknięciem nie wydobyło się z jego ust nic więcej. Gdy Andrea wyciągał nóż z pleców chłopaka, a trzeba podkreślić, że robił to bardzo powoli, nachylił się nad jego uchem i szepnął wnet uwodzicielskim tonem.
- Mówiłem komarku... I po co to było? Aż tak bardzo chcesz skończyć jak ser szwajcarski? - No i się Chris doigrał. Nie ukrywał tego, że bolało jak skurwysyn. Starał się być silny, ale strach był prawie obezwładniający. Czuł jak adrenalina gotuje mu się w żyłach i pewnie dlatego nadal stał w pionie, podczas gdy Andrea malował na jego plecach krwawe szlaczki. Wampir patrzył ukosem w oczy wyższego od siebie chłopaka. No nie zacznie mu przecież tutaj piszczeć i błagać o litość. Jednak postanowił "ignorować" ból. Wraz z utratą krwi zaatakował go ogromny głód. Czuł nie tylko palenie w gardle, ale i ten charakterystyczny brak powietrza... Teoretycznie oddychał, ale brakowało mu hemoglobiny, więc wentylacja płuc na niewiele się zdawała. Wampir czuł jak łowca już się przymierza do zadania ostatniego ciosu. Skrzywił się. Co za chujowy sposób na śmierć. Przymknął oczy i nagle usłyszał kroki. Ten dźwięk był tak niespodziewany, że nawet łowca na chwilę zamarł. Chris wykorzystał chwilowy brak czujności Andrey. Zabrał jego rękę z ust i momentalnie zatopił kły w jego szyi. Nazwał go komarem... No to teraz ten komar go boleśnie upierdolił. Normalnie jak gryzł dziewczyny, bo to z nimi niestety miał przeważnie do czynienia, robił to delikatnie. Tym razem wbił się po same dziąsła i wręcz łapczywie wypijał jego krew. Nie myślał o tym wcześniej ani razu, jakoś nieszczególnie chciał gryźć akurat jego, ale teraz: a)sytuacja tego wymagała, potrzebował krwi na teraz
b)mała zemsta za dziurę w plecach.
Z reszta jebać dziurę, jebać, że boli... Będzie miał potem okazałą bliznę I to nie małą. Dziwka ciągnie się się od karku, aż do dołu pleców, gdzie nagle jest jeszcze większe wgłębienie. Andrea widział w oczach wampira głód, widział ból jaki się malował na jego twarzy. Ale chłopak mu zaimponował. Nie krzyknął, nie zaczął błagać. Andrea postanowił zabić go szybko i bezboleśnie, kiedy wampir zgotował sobie marny los. Wystarczyła chwila nieuwagi łowcy by Chris wgryzł mu się w szyje. Andrea syknął i znieruchomiał. Momentalnie zakręciło mu się w głowie, a nogi były jak z waty. Może to brzmieć komicznie, ale największą jego fobią było właśnie ugryzienie. Przez chwile zachłysnął się powietrzem. Jego krew, jak i on cały, zaszły zapachem i smakiem paniki, która szybko zamieniła się w wkurwienie. Wykorzystał fakt, że wampir był tak blisko i złapał go za krtań ściskając mocno. W końcu będzie musiała ta jebana pijawka puścić. Serce mu łomotało co raz szybciej, a krew z niego leciała dużym strumieniem, czuł jak robi się blady, a świat na chwilę zachwiał mu się przed oczami. Zacisnął mocniej palce czując jak coś mu chrupie w dłoni.
- Odczep się ty mały sukinsynie - wycedził przez zaciśnięte zęby. Nie da się opisać słowami tego, co w tej chwili czuł. Emocje szarpały nim, miał ochotę rozszarpać wampira. Christian puścił go, nie mając wyboru. Próbował jakoś oddychać, ale było to utrudnione. Walczył o oddech i nie... Nie próbował krzyczeć. Bo w sumie mógłby, ale obaj mieliby przesrane, do tego jak wytłumaczy ślady na szyi łowcy. Z resztą olać nawet to! Duma mu nie pozwalała. Nie krzyknie, nie pokaże, że jest słaby, nie ma mowy.
- Pierdol się... - Syknął. Spojrzał zaraz na krwawiąca szyję łowcy. Heh... akurat z tego był dumny. Odwdzięczył mu się pięknym za nadobne i bardzo dobrze! Chociaż coś czuł, że to nie będzie tak, że teraz podadzą sobie dłonie i powiedzą "skończmy się kłócić, przepraszam". Będzie tylko gorzej i to wampira bardzo fascynowało. Andrea złapał kilka gwałtownych oddechów, jakby właśnie wynurzył się z pod wody. Jego oczy ociekały żądzą mordu. Przez chwile nie wiadomo było czy łowca nie wgryzie się wampirowi w tętnice. Andrea oblizał usta i poczuł jak się trzęsie. Zamrugał, a żar chęci zemsty lekko osłabł. Ucisnął dłonią szyje i sapnął wściekły. Oczy jakby mu zaszły mgłą, popchnął wampira na ścianę. Mocno... Złapał jeszcze za jego włosy i zamachnął się na kafelki. Ciekawe co jest twardsze... Czaszka wampira, czy ściana? Niestety nie pękło ani jedno, ani drugie, ale wampir osunął się przymroczony. Andrea prychnął i wyszedł z łazienki chowając scyzoryk w kieszeni. Plecak miał zarzucony na ramię i nie przejmował się lekcjami. Cholernie kręciło mu się w głowie, a frustracja nie pozwala mu trzeźwo myśleć. Dotarcie do mieszkania zajęło mu więcej niż powinno. Ale w końcu się to udało.

***

Ten ktoś, kto wcześniej wszedł do łazienki, widocznie szybko wyszedł.
Christian leżał w tej kabinie dobre dwadzieścia minut. Niby ogarnął się już wcześniej, ale wyjątkowo nie miał siły wstać. Stanowczo musi napić się jeszcze od kogoś. Dzisiaj jeszcze pociągnie, ale jutro lub jeszcze tej nocy, kto wie co się stanie.
W końcu dźwignął się powoli. Rękoma odepchnął się od podłogi i wstał. Przestał już krwawić... Przynajmniej w większości. Założył plecak, sycząc z bólu. Wolał jednak nie świecić wielką, czerwoną plamą na plecach, jak i całą pociętą bluzką. Wyjął telefon i zadzwonił po szofera, który służył rodzinie więcej lat niż on sam żył.
- Przyjedź tu... Tak teraz... Pierdoli mnie, że nie masz czasu, przyjedź.... Świetnie, to czekam - warknął w słuchawkę.
Czarny samochód podjechał pod budynek w przeciągu dziesięciu minut. Chłopak od razu do niego wsiadł, tam padając na tylne siedzenia. Po prostu się na nich położył. Plecy bolały go zbyt mocno, by się o nie oparł bez kurwienia na całe miasto. Nie miał zamiaru odpowiadać na pytania starszego mężczyzny, który zrezygnowany po prostu zawiózł młodego wampira do domu. Chłopak od razu poszedł do łazienki, tam się rozebrał do naga i spojrzał w lustrze na swoje plecy. Zagoi się w przeciągu maksymalnie trzech dni będzie dobrze, ale jak tak przyglądał się nowej ranie, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Taka dziwna mieszanka ekscytacji, strachu i złości... Bo wiedział...
Że to dopiero początek.


13 lip 2016

[Mafia Nomine] Retrospekcji cz.3

- Ty kurwo, wyłącz się - Alex warknął w stronę wibrującego i grającego telefonu. Leciała piosenka, która swego czasu naprawdę bardzo lubił, jednak w danej sytuacji, wszystko się zmieniło. Znienawidził ją. Przejechał palcem po ekranie telefonu, zaraz ponownie kładąc głowę na poduszce. Nie zagadką było, że ponownie zasnął. Co jeszcze było wiadome? Fakt, iż Rosy nie było w mafii. Atmosfera dookoła była jakby lżejsza i ze wszystkich zszedł ciężar, którego nigdy nie byli nawet świadomi. Korytarze budynku przemierzał teraz sam szef - Thaichi. Zmierzał on do pokoju swojego wnuka, który naprawdę nie miał zamiaru wstawać. Nie trudząc się pukaniem wszedł do środka.
- Wstawaj - powiedział twardym męskim głosem. Albinos przekręcił się pod kołdrą.
-Spierdalaj, śpię - wymamrotał niewyraźnie, odganiając dziadka ręką, jakby był zwykłą muchą, której Alex chciał się pozbyć z pokoju, a jednocześnie był zbyt leniwy, żeby wstać.
Mężczyzna nie okazał się szczególnie zdziwiony, jednak trzeba przyznać, drażniło go takie zachowanie. Zacisnął pięści i odetchnął.
- Do dziadka tak? - Skomentował to pod nosem. Zaraz pomógł temu niesfornemu gówniarzowi wstać. Chłopak momentalnie został odkryty i wpadł w szafę z ubraniami, podczas gdy mężczyzna nawet nie ruszył palcem.
- Za co to?
- Za lenistwo - dostał natychmiastową odpowiedź. Fuknął, po czym podniósł się powoli. Mimo wszystko podszedł do dziadka, wchodząc mu na kolana i wtulił się w niego. Rękawy mężczyzny wyjątkowo były podciągnięte aż do łokci, przez co widoczna była siateczka wszelakich blizn. Fascynowały one Alexa. Bez skrępowania zaczął jeździć po nich opuszkami palców.
- Jest mi zimno, a ty każesz wstawać... - Mruknął, całkowicie skupiając się na przedramionach dziadka. - Poza tym myślałem, że to kto inny, wiesz, że do ciebie bym tak nie powiedział.
- Jasne, jasne - skwitował Thaichi, chociaż doskonale wiedział, że była to prawda to z pozoru podszedł do wytłumaczeń wnuka bardzo sceptycznie. Nabrał głęboko powietrza i bez oporu zrzucił Alexa na podłogę. - Koniec tego dobrego, zbieraj się - rozkazał. Dla chłopaka takie lądowanie na ziemi nie było nowością, szczególnie, że upadł na puchaty dywan, który idealnie zamortyzował uderzenie.
- Dobra, idź sobie, ja się ubiorę i wyjdę - Szatan miał oczywiście w poważaniu słowa wnuka. Położył się na jego łóżku, zakrywając przedramieniem oczy. On by tylko spał i spał, i spał. Nawet teraz nie był do końca przytomny, jednak musiał załatwić kilka spraw na mieście, dlatego postanowił odwieść wnuka na autokar. Przynajmniej miał wtedy pewność, że pojedzie na wycieczkę, a nie będzie gdzieś szlajał przez ten czas. Albinos prychnął pod nosem. Nie chciał wychodzić, to niech nie wychodzi. Przecież się go nie wstydził, bo czego miałby? Zdjął z siebie koszulkę, w której spał. założył pierwsze lepsze bokserki z szuflady, później koszulkę i ogrodniczki. - A, właśnie, Alex. W kuchni czeka na ciebie jedzenie - przypomniał dziadek.
- Ale ja nie chcę jeść - ubierający jasne botki z platformami chłopak skrzywił się. Zasznurował swoje buty na kokardkę.
- Rosa powiedziała, że jak nie zjesz to cię wypatroszy - mężczyzna odpowiedział obojętnie na narzekanie wnuka. Każdy wiedział, że ta kobieta wie wszystko. Dosłownie wszystko, co dzieje się w mafii. Chociażby głupie niezjedzenie śniadania, ona i tak będzie to wiedzieć. Chcąc nie chcąc Alex musiał skonsumować pozostawiony przez nią posiłek. Potem wziął swoją walizkę i powędrował z dziadkiem do samochodu. Zajął miejsce pasażera, ani myśląc o zapięciu pasów. Ten staruch nie doprowadzi do żadnego wypadku, albinos był tego pewny. Thaichi nic nie mówił. I tak był już poirytowany zachowaniem swojego wnuka, a raczej tempem, w jakim się on szykował. Było niewyobrażalnie powolne i jak zwykle wyjechali w ostatniej chwili. Albinos w ręku trzymał kubek termiczny z czarną kawą. Prawie codziennie ją pił, żeby dać sobie porannego kopa i móc normalnie funkcjonować. Thaichi przez chwile skierował wzrok na zamyślonego chłopaka.
- Jak dobrze pójdzie to niedługo zaczniemy twój trening i może jeszcze przed maturą pójdziesz na pierwszą misję - oznajmił mu po dłużej chwili milczenia.
- Mhm - tylko taką odpowiedź otrzymał, gdyż Alex wcale nie był tym zainteresowany. Był to temat, którego chciał unikać. Trening? Przecież i tak był zwykłym człowiekiem, nie podoła temu wszystkiemu. Dotychczasowe życie było lepsze, a misje? Trenowanie sprawności fizycznej? Orientowanie się w tym wszystkim, co dzieje się w mafii? To zupełnie nie była jego bajka.
- A wiesz w czym chciałbyś się specjalizować? - Thaichi wciąż uparcie drążył temat. Był zawiedziony, chciał, żeby jego własny rodzony wnuk okazywał więcej entuzjazmu w stosunku do rzeczy tak ważnych.
- Wszystko mi jedno - Kolejna obojętna odpowiedź. Alex wzruszył krótko ramionami, umieszczając kawę w uchwycie na napoje.
- I co ja mam z tobą zrobić? - Razem z Rosą, Thaichi zamartwiał się przyszłością chłopaka. Od zawsze wykazywał zero entuzjazmu, jeśli chodzi o sprawy mafijne, a ani jedno, ani drugie nie za bardzo wiedziało co z tym fantem uczynić.
- Oj dziadek, daj spokój, wszystko samo wyjdzie.
- Problem w tym, że nic samo się nie zrobi. A z tobą jest tak, że albo jesteś wszechstronnie uzdolniony, albo po prostu jesteś kretynem - mężczyzna nie trudził się o miłe, łagodne słówka użyte w stosunku do tego dzieciaka.
- Miły jesteś jak drzazga w dupie - Alex nie potrafił być spokojny. skrzyżował ręce na piersi. - Gdybym był kretynem to nie dostałbym się do tego liceum - dostałby się bez problemu, ale polegałby wtedy na pieniądzach, a nie na swojej wiedzy - dlatego jak widzisz, jestem wszechstronnie uzdolniony! - Skwitował ostatecznie. Kiwnął głową, spoglądając na wnuka z politowaniem.
- Tu nie chodzi o wiedzę. Potrafiłbyś przebywać wśród wrogów i nie stracić własnej świadomości? Umiałbyś milczeć mimo tortur? Dałbyś radę zachować zimną krew, kiedy ktoś będzie potrzebował twojej pomocy? - Zapytał, bacznie obserwując chłopaka, nawet jego najmniejszy ruch. Mowa ciała prosto potrafiła zdradzić, czy dana osoba kłamie, czy też nie. Czy się waha, czy nie. Albinos spuścił głowę pod wzorkiem mężczyzny. Chciał uniknąć patrzenia w te oczy. Nie wiedział w tej chwili nic. Czy dałby radę? Czuł, że nie, szczególnie po swoim wczorajszym popisie podczas operacji. Zacisnął dłoń, zmarszczył brwi, po czym skierował swój zdeterminowany wzrok w stronę starszego od siebie mężczyzny.
- Nie zadawaj mi takich pytań, nie wiem tego. Ale wiem co innego. Czy ci się to podoba, czy nie, jestem twoim wnukiem. I chociaż urodziłem się tylko człowiekiem, to mogę mieć cokolwiek po tobie. nie wiem co, nie wiem czy na pewno, ale nigdy nie mów, że mógłbym cię wydać. Co jak co, ale rodziny się nie zdradza, tak? Więc wypierdalaj mi z takimi tekstami i najlepiej się do mnie wcale nie odzywaj! - Sugerowanie, że mruknie cokolwiek na ich temat było dla niego naprawdę dużym ciosem. Thaichi usłyszawszy jego słowa, nachylił się nad drżącym wnukiem. Uśmiechnął się, przeczesując białe włosy palcami, jako że maska uniemożliwiała mu ucałowanie go w czoło.
- Wiem, Alex. Jesteś tylko człowiekiem, ale masz moje geny. Jak będziesz gotowy to pewnie się okaże - westchnął głęboko. Wiedział, że chłopak musiał się jakoś rozładować, ale nie był pewien na ile jego słowa były prawdą, a na ile wypowiedziane ze złości. Oczywiście, mógł nie wydać rodziny, ale wciąż musiał wyjść z tego cało psychicznie. Thaichi już zbyt dobrze wiedział, jak łatwo jest naprawić rany ciała w porównaniu z tymi duchowymi.
- Idę, cześć - Alex wyszedł z samochodu. Zabrał kawę, walizkę i poszedł w swoją stronę.
- Baw się dobrze - zażyczył mu jeszcze dziadek i pojechał załatwiać swoje sprawy, które z pewnością były ważniejsze, niżeli jakaś wycieczka integracyjna w szkole.


6 lip 2016

Łzy [Fanfic Eruri]

Trwała ulewa. To pamiętam, tak, tak samo jak gniewny wrzask wiatru, który prowadził mnie przez gęstą mgłę. Słyszałem rżenie konie i stukot rozszalałych kopyt. Uniosłem się na strzemionach i pozwoliłem się nieść galopem w kierunku mojego ślepego pragnienia.
Potem sprowadzono mnie na ziemię. Dosłownie.
Zamroził mnie ten wzrok, to puste spojrzenie, w którym odbijał się mój własny strach… i rozchylone w niemym krzyku usta. Pewnie mnie wołała.
Z tego co się działo dalej pamiętam tylko fragmenty, które nie mogę i nie chcę składać w całość.
Trzask.
Zamrugałem, dopiero po chwili zorientowałem się gdzie jestem. To była moja komnata oddalona o wiele kilometrów i dni od tamtego zdarzenia… Węgiel, którym pisałem rozsypał się po całym biurku. Przymknąłem oczy i zacząłem sprzątać ten syf, kiedy okiennica trzasnęła po raz drugi, to odwróciłem się z gniewem wymalowanym na twarzy. Wtedy do płuc wdarła mi się mgła a chłodny deszcz padł na skórę. Zacisnąłem szczęki i oddzieliłem się od świata zewnętrznego z hukiem. Poczułem jak woda spływa mi po twarzy, żałośnie imitując łzy, których nie byłem już w stanie uronić.
Smutek sprawiał mi fizyczny ból, który zalegał mi gdzieś w gardle dusił rozdrapując stare rany, które tym sposobem nigdy nie zdołają się zagoić.
Zacząłem się szykować do snu. Zdjąłem z siebie ubrania i złożyłem je w kostkę na krześle. Niepewnie palcami przejechałem po swojej skórze. Poczułem szorstką fakturę odcisków. Człowiek w pewnych chwilach myśli, ze więcej nie zniesie, że z żalu pęknie i umrze…tak jak skóra zaciskana i pocierana pasami krwawi i piecze. Ale jak już natrzesz te rany solą, to zdajesz sobie sprawę, jak nieznaczny był wcześniejszy ból. Potem skóra się goi i utwardza, zaczyna znosić co raz więcej zanim pęknie, aż w końcu staje się nieczułą skorupą. Ale nawet pod tą skorupą dalej kryje się ta sama szkarłatna krew.
Pościel zaszeleściła obejmując mnie znajomym chłodem. Zdmuchnąłem świecę i zamknąłem oczy. Byłem zmęczony i niedługo po tym poczułem jak ogarnia mnie sen. I to właśnie jak byłem w tym stanie, to do moich uszu dotarł przeciągły lament. Doskonale znałem ten głos, dlatego nie otworzyłem oczu. Deszcz się nasilał, ale nawet najbardziej gwałtowna burza nie będzie w stanie jej zagłuszyć. Otworzyłem usta by przeprosić, ale milczałem. Zacisnąłem tylko mocniej powieki próbując odgonić od siebie te marę, ale dźwięk w mojej głowie się nasilał wplątując się w rzeczywiste dzwonienie ulewy, tworząc symfonię, od której włosy stawały mi dęba.
Zerwałem się z łóżka i po omacku dotarłem do drzwi, zaraz mrużąc oczy pod wpływem światła. Nie przejmowałem się swoim wyglądem, i tak nikt nie chodzi o tej porze, wszyscy są w komnatach zajęci własnymi koszmarami.
Dotarłem na dach, czując fizyczną potrzebę spojrzenia na coś stałego… wiecznego, ale powitał mnie tylko mrok i deszcz. Uniosłem twarz do ponurego nieba i rozpaczliwie uchwyciłem się wspomnienia. Dosłownie miałem wrażenie, ze świat zaraz rozpadnie mi się pod nogami.
„Zaufaj nam”… Te głosy. Znajome i ciepłe, smakowały tym skrawkiem szczęścia, które mi było dane zaznać. Potrafiłem sobie wyobrazić to niebo pełne gwiazd, oraz ich obok mnie. Moją rodzinę, żywych, nie groteskowo powyginanych i rzuconych w błoto jak śmieci. Doskonale wiedziałem jaka była moja odpowiedź, oraz że to był błąd, ale z własnego egoizmu przytrzymałem dłużej to wspomnienie. Unieśliśmy oczy do nieba i zdaliśmy sobie sprawę jakie ono jest piękne.
Zastanawiałem się wtedy, czy to właśnie w tym usłanym diamentami przestworze jest raj… Bzdury. Już wiem, że nawet jeśli takie miejsce istnieje, to jest zarezerwowane dla istot czystych, a ludziom zostało zgotowane piekło na ziemi. Wspomnienie zaczęło się ulatniać a ja już nie byłem w stanie go trzymać przy sobie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam. Nie musiałem się odwracać by wiedzieć kto to jest, istnieje tylko jedna osoba, która by mnie szukała w deszczową noc.
-Czego chcesz staruchu?- warknąłem wrogo. On tylko podszedł i wtulił mnie w to swoje gorące cielsko. Zacząłem drżeć, dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak strasznie mi zimno. W pierwszym odruchu chciałem go od siebie odsunąć, ale zamiast tego oparłem się o niego. Milczeliśmy przez długi czas, a ja z wdzięcznością odbierałem ciepło jego ciała.
-Pada Erwin…- zacząłem i poczułem się jak głupie, przerażone dziecko. On tylko szczelnej objął mnie ramionami.
„Jestem tu” dosłownie czułem, ze to mówi. Dał mi swoją bliskość i nie oceniał mojego postępowania. Wiedziałem, ze nie odejdzie nie ważne jak gwałtowna będzie burza. A przynajmniej nie zrobi tego dobrowolnie… Odwróciłem się i stanąłem na palcach zaraz łącząc nasze usta. Nie był zaskoczony, w końcu mnie znał. Zamknąłem oczy chcąc poczuć ulgę. Z chwili na chwilę pogłębiałem pocałunek… może i to samolubne z mojej strony, ale prosiłem go by zabrał ode mnie ten ból, choć na chwilę.
Wtedy poczułem ciepłe krople deszczu na policzkach. Dawały zaskakujące ukojenie i wraz z nimi spływała część cierpienia.
Nie… to nie deszcz.
To łzy.

8 maj 2016

[Z.O.O.M.] Cz. IV

Ben spojrzał zszokowany na Louisa.
-Uderzyłem cię? - Spytał z autentycznym niedowierzaniem. No i cały wizerunek miłego chłopaka poszedł się kochać. Myślał, że był dobrym człowiekiem, a uderzył swojego najlepszego przyjaciela.
- Tak, raz to zrobiłeś - kiwnął głową - ale jestem ci za to cholernie wdzięczny - dodał po chwili. W końcu to dzięki niemu zdał, dzięki niemu wziął się do nauki... W sumie Ben już nie raz mu pomógł.. Ben był najlepszym człowiekiem, jakiego Louis w życiu spotkał.
- Jesteś masochistą? - zapytał CB337 z powątpiewaniem. Bo to określenie pasowało do wdzięczności za zadanie bólu - dlaczego zacząłeś się uczyć dopiero wtedy?- dodał jeszcze zanim Louis zdążył odpowiedzieć na poprzednie pytanie.
No i się roześmiał. On i masochista. Śmieszne.
- Nie, no cos ty - odetchnął głęboko - nie jestem... Chodzi o to, że zmusiłeś mnie do myślenia. Zacząłem dopiero wtedy, bo zrozumiałem jak wiele mogę stracić, jeżeli to zawalę. A ten cios mnie tylko w tym upewnił. Wiesz, taki sygnał "stary, dość, masz się wziąć za siebie" - wyjaśnił, choć wątpił, by było to zrozumiałe dla cyborga siedzącego przed nim.
Automatycznie odwzajemnił uśmiech. Ale gdy tylko Louis przestał się śmiać to Ben zaczął przeszukiwać swoja głowę.
-Czyli... Fakt, że nigdy nie byłem wobec ciebie agresywny, zmusił cię do myślenia kiedy cię uderzyłem...?- Spytał Ben niepewnie cedząc z uwaga każde słowo.
- Tak. Gdybym obrywał od ciebie za byle gówno, to miałbym wyjebane - mówiąc to, Louis prawie cały czas kiwal lekko głową. Nie wiedział ile czasu już rozmawiają, ale trochę było. No bo znów robiło mu się chłodno i znów musiał okryć się kocem. Być wdzięcznym za to, że ktoś cię uderzył. To aż absurdalnie brzmi. Ben uzupełnił znane mu pojecia o dodatkowe definicje.
-Czyli robiłem dla ciebie bardzo dużo - podsumował i ponownie się zamyślił - a co ty dawałeś mi w zamian?- Nie wiedział ze takie pytanie mogło spowodować, że Louis czułby się zakłopotany. Teraz to blondyn na chwile się zawiesił.
- Niewiele... - Odpowiedział, zaczesując kosmyk włosów za ucho - a już na pewno nie tak wiele jak ty dla mnie - dodał, spoglądając w jego oczy. Pożałował. To nie te same oczy, które widział tyle lat. Zaraz znów zerknął na swoje nogi. Nie chciał patrzeć te mechanizmy zoomowania i wyostrzania.
Przez chwile chciał się uśmiechnąć, ale jego oczy uciekły. Ben poczuł jak robi mu się przykro. Zapomniał przez chwile, że to nie do końca o nim mówi Louis.
-Czyli byłeś w czymś lepszy ode mnie. Co to było?- spytał, ale zaraz poczuł dziwne uczucie, które sklasyfikował jako zakłopotanie. tylko nie wiedział dlaczego teraz ono się pojawiło.
- Tak... Była jedną rzecz, która stanowczo nad tobą górowałem - odpowiedział Louis po chwili namysłu. Zaraz znów uśmiechnął się lekko pod nosem. Miłe wspomnienia.
- Miałem dużo więcej wprawy w kontaktach z dziewczynami - odpowiedział. Tak, w tym był lepszy. Może i ogólnie był głupszy, ale umiał zagadać do laski tak, żeby ją poderwać. Chociaż nie do każdej.
Spojrzał na niego nie rozumiejąc. Niedługo potem przeszukał bazę danych. Wiele razy czuł się sfrustrowany, bo nie dostawał gotowej definicji.
-Flirt? Podryw? Randki?- rzucił kilkoma słowami, które jako tako zgadzały się z pojęciem kontaktów z dziewczynami. Były też inne, ale zrobiło mu się dziwnie niezręcznie na samą myśl o tych słowach, nie mówiąc już o wymówieniu ich na głos.
Boże, jak on rzadko używał takich słów.
- Tak, właśnie o to chodzi - Louis kiwnął głową. Znowu. No bo przecież nie chodzi tutaj o bycie kumplem dziewczyny. To już nie jest to samo, trzeba umieć inaczej podejść. - Naprawdę byłeś w tym beznadziejny.
Ben tylko przytaknął, nie wiedząc jak określić to, co czuje. Znaczy wiedział, ale zastanawiał się, czy to ma jakieś zewnętrzne skutki. Louis się roześmiał, a Ben pomyślał, że to z niego, ale po chwili dotarło do niego, że śmieje się ze wspomnienia, które po chwili zaczął opowiadać.

Louis aktualnie siedział na kanapie i się opierdalał. No tak, coś tam leciało w telewizji, on jak zwykle z czymś w łapie, ale uwaga! To nie było piwo, a zwykła szklanka coli. No bo po co dbać o linię i pić wodę? Generalnie było super, do czasu, aż nie dostał ściera przez łeb.
- Skoro już się nie uczymy, to sprzątaj - upomniał go Ben, a Louis przypomniał sobie o czymś ważnym.
- A no tak... Za godzinę masz gościa... Dziewczynę, rusz się! - Powiedział stanowczo, wstając z miejsca. On NIGDY nie sprzątał za pierwszym upomnieniem... A teraz zaczął to robić. Nie dał mu nawet zadać sobie pytania - rusz się, jest tutaj syf! - Krzyknął, ogarniając to, co było na kanapie
Bena wmurowało. Otworzył i zamknął usta kilka razy. W końcu złapał Louisa za ramiona i nim potrząsnął.
- Co kurwa?- Zapytał z niedowierzaniem. Jakim cudem on umówił go na randkę?.
- Nic kurwa, sprzątaj - odpowiedział tak samo ślicznie, jak on go zapytał. - No już, już. Pięćdziesiąt osiem minut, czas leci, a ty się opierdalasz. A, kot się zrzygał obok zmywarki - co z tego, że nie mieli zmywarki... Ani kota. Zaraz go od siebie odsunął i zabrał swoją bluzę, zanosząc ją do swojego pokoju.
Ben zawahał się przez chwilę.
- Ale my nie mamy kota - powiedział, a Louis przewrócił oczami.
- Zmywarki też nie... a zlew pełny, więc zapierdalaj sprzątać - zabrał mu ścierę z ręki i go trzepnął. Ben pokazał mu środkowy palec, ale poszedł do kuchni. Louis w spokoju zajął się salonem.
Nie widział szybkiego sprzątania ten, kto nie poznał Bena poszczutego myślą o nadchodzącej wizycie. Mieszkanie lśniło już pół godzinie, a chłopak westchnął, wycierając ręce o stare domowe dresy.
W końcu koniec, było czysto. Znaczy kurzy zza kibla nie wyciągali, ale tam nikt nie zagląda... Chyba.
Louis uśmiechnął się na swój sposób pod nosem, idąc do siebie, żeby się przebrać. No bo te dresy były poplamione. Nie wyjdzie w nich na dwór.
- Skąd ty ją wytrząsnąłeś?- Spytał Ben, gdy schował ścierkę do szafki. Nie pozostało mu nic innego jak schować się do pokoju i siedzieć przed szafą zawstydzony tą całą sytuacją. Niestety Louis nie odpuścił. Zmusił go do ubrania się w jakieś znośne ciuchy. Ogólnie było całkiem okey ze stresem Bena, do czasu aż zadzwonił dzwonek. Blondyn nic sobie nie robił z tego, że jego przyjaciel może czuć się nieswojo i otworzył drzwi.
- Hejka Alice... Poznajcie się - powiedział pokazując Benowi dziewczynę. Była naprawdę ładna i zaraz złapali wspólny temat. Podczas tej dyskusji Louis stopniowo milkł i zaglądał na zegarek, aż w końcu chrząknął zwracając na siebie uwagę pozostałej dwójki.
- To ja zmykam na randkę! Bawcie się dobrze! - Ben miał ochotę udusił tę blondwłosą gnidę, ale się powstrzymał przy dziewczynie. A tak naprawdę to był mu wdzięczny. Sam nigdy by nie podszedł. Nie potrafił zagadać. A w sprawach sercowych nie był doświadczony. Jakoś zawsze wolał książki od ludzi. Louis był wyjątkiem, ale był bardziej dla niego jak brat czy syn, niż zwykły człowiek.

- No... I po kilku tygodniach byliście razem - zakończył Louis, uśmiechając się dumny z siebie. Nawet jeśli go potem zdradziła... i tak był z siebie dumny, że to dzięki niemu kumpel znalazł dziewczynę. Ben uśmiechnął się pierwszy. Nie papugował go. Był autentycznie zadowolony.
-A dlaczego się sprząta? W ośrodku nie było potrzeby sprzątania, robili to za nas na stołówce, a w pokojach tylko spaliśmy - stwierdził i się zamyślił.
- No właśnie po to, żeby było czysto. Niestety, ale normalnie nikt za ciebie nie posprząta, musisz sam zadbać o porządek dookoła siebie. A już szczególnie, kiedy zapraszasz dziewczynę - odparł Louis, w końcu kumpel nie zwróciłby na syf uwagi.
- Czy tobie się podobała ta dziewczyna?- Ponownie zaatakował pytaniem cyborg.
- Tak, podobała - przyznał w stu procentach szczerze -ale to nie ma znaczenia-
Wtedy Ben kiwnął głową, rozumiejąc o co chodzi.
- Wolałeś moje szczęście od swojego, tak jak ja wziąłem wtedy na siebie winę za bójkę- skwitował i wbił wzrok w okno, dochodząc ze zdziwieniem do wniosku, że już dawno jest ciemno.
- Mhm - Zastanawiał się, jakim cudem przegadali cały dzień, nie wiedział, kiedy to minęło. Wiedział jednak, że jest głodny, ale z tym poradzi sobie jutro, nie chciał zagłębiać się w lesie o tej godzinie.
- Jeszcze jakieś pytania? Bo wiesz... Jestem zmęczony - chciał już iść spać, ale jeśli Ben miał pytania, to był w stanie na nie odpowiedzieć.
CB337 pokręcił głową. Sam tez musiał sobie wszystko poukładać w systemie. Wstał z kanapy i rozejrzał się.
-Wyłączę się na podłodze- stwierdził bez jakiś większych oporów. Nie widział potrzeby leżenia w jakimś pięknym lóżku.
- Jak chcesz.... w razie co w szafie są jakieś łachy, wygodniej ci będzie - kiedy Louis już miał całą wolną kanapę, położył się na niej, głowę kładąc na szmatach, które robiły za poduszkę. Okrył się szczelnie kocem, spoglądając jeszcze na Bena. W końcu jednak zamknął oczy, nie mówił żadnego dobranoc, ni nic... Przecież wcześniej mieszkali razem, darowali sobie takie grzeczności.
Ben wziął rzeczy i zrobił sobie legowisko. Wyłączył system, pozwalając mu odpocząć. Aż dopadła go fizyczna ulga gdy obwody miały szansę się ostudzić. Już wiedział dlaczego w ośrodku tak bardzo przywiązywali wagę do dawek w jakich się podawało informację cyborgom. Mogli się przegrzać. Ale pomimo tego ryzyka Ben był szczęśliwy.
Dopiero rano, gdy się przebudził, zdał sobie sprawę, że nie zapytał o najważniejszą rzecz. Wyprostował się i spojrzał na Louisa, by nim potrząsnąć.
- Louis... Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie...
- Jakie? - Zapytał, powoli się wybudzając. Zimno, pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy. Trzymał kurczowo brzegi koca, żeby nic się nie odwinęło, bo wtedy to zimne powietrze dotrze do jego ciała. I tak docierało, ale w mniejszym stopniu. Ben był dumny z tego, co zdołał osiągnąć. Poczuł się inny. Był szczęśliwy. Autentycznie szczęśliwy. Folder o nazwie "Wspomnienia" stał się naprawdę obszerny. A przede wszystkim, miał wrażenie, że zaczyna rozumieć czym są emocję w pełnym znaczeniu tego słowa, a nie tylko ich sucha definicja.
- Czy to wszystko co mi opowiadałeś... Czy to oznacza być człowi...- urwał, bo rozległ się huk. Może gdyby Louis nie słuchał go w takim skupieniu to by usłyszał, że ktoś tu się zakrada. Chociaż i tak byli otoczeni. Nie mieliby gdzie wiać. Opór okazałby się bezcelowy i żałosny. Louis za sobą miał okno... Okno, bez jakiekolwiek szyby. Padł znów na kanapę. Dostał czymś ciężkim w głowę, najprawdopodobniej jedną cegieł, leżących pod murem na zewnątrz.
Ben spojrzał na nieprzytomne ciało blondyna i poczuł jak przez chwile topią mu się ze strachu obwody. Potem wszystko stało się szybko. Dostatecznie szybko by nie mógł zareagować, ale zdążył otworzyć usta. I pomyśleć, co chce powiedzieć. Wtedy wyłączył się. Nikomu nie było dane usłyszeć ostatnich słów CB337. Niby tacy wyjątkowi. Zbieg i defekt, a umarli w tak... Zwykły sposób. Żołnierze podeszli do Louisa i strzelili mu w głowę. Przeczekali aż krew wsiąknęła w poprzepalany materac i zamknęli ich obydwu w workach na zwłoki. Umrą tutaj. Nikt tego nie zauważy. Nigdy.
Mężczyźni wzięli ciała, jakby ważyły gramy, a ich mechaniczne oczy nie wyrażały nic, gdy przygotowywali stos pogrzebowy dla swojego pobratymca
- Kolejny defekt- stwierdził dowódca. Doktor cmoknął pod nosem i spojrzał się na worek ze zwłokami.
-Kiedyś sztuczne inteligencje przejmą nad nami kontrole- mruknął, a łysy mężczyzna się zapowietrzył i otworzył usta, by zaprotestować, ale lekarz przerwał mu ruchem ręki.
- Świat należy do homo sapiens sapiens... Ale jak długo jeszcze damy rade władać tym światem, skoro nawet maszyna jest bardziej ludzka od nas?- spytał i spojrzał na krematorów, którzy podpalali zwłoki.
- Ale jeszcze nie teraz?- Zapytał dowódca. Animator kiwnął głową w zadumie obserwując czarny dym, który unosił się w górę, niczym makabryczny krzyk.
- Nie, jeszcze nie teraz - przytaknął nieprzytomnie, gdy ogień zajął oba ciała.

KONIEC



7 maj 2016

[Z.O.O.M.] Cz. III

Gdy Louis skończył mówić, cyborg się w końcu poruszył. Przez cały czas trwania historii nawet okiem nie mrugnął. Nie chciał niepotrzebnych cięć w filmie. Zaraz jednak zmrużył lekko oczy i przechylili głowę na bok.
- Czyli nie chciałeś mnie poznawać, nawet jak byłem miły, dlaczego?- spytał i przypomniał sobie, że musi wykonywać drobne ruchy. Bo ludzie nie czują się dobrze z kukłami. Na szczęście chłopak był zajęty mówieniem, tak więc nie zwracał uwagi na to, że się nie ruszał. Louis zdjął z siebie koc, bo zrobiło mu się cieplej. Uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Nie chciałem mieć przyjaciół, izolowałem się od kontaktów z ludźmi jak tylko się dało - wyjaśnił - nie miało dla mnie znaczenia, czy ktoś był miły, czy nie - wzruszył zaraz ramionami.
CB337 zmarszczył brwi. To, co usłyszał dało mu do myślenia. Bo w końcu człowiek to istota, która potrzebuje towarzystwa.
- Ale potrzebowałeś tego, prawda? Dlaczego akurat ja?- dopytał jeszcze zadowolony z jego uśmiechu. Nie widział wcześniej takiego prawdziwego to ewenement.
- A co miałem z tobą zrobić? Uczepiłeś się jak rzep psiego ogona i nie chciałeś dać mi spokoju - prychnął żartobliwie. Wtedy jego strefa osobista została zniszczona - ale w końcu się do ciebie jakoś przyzwyczaiłem... - Dodał na końcu. Ben okazał się inny niż reszta... Inny dla Louisa. Nie był zdradliwą świnią, miał zawsze czas, no i... Nie zostawiał go samego.
Cyborg spojrzał na niego i ponownie się zawiesił, szukając w głowie informacji na temat rzepów i psich ogonów. Dopiero po jakiś dwóch minutach rozszyfrował ten frazeologizm.
-Czyli zawsze byłem obok?- Dopytał ciekawy, jak bardzo zbliżona była ich relacja do porównania, jakim się posłużył.
- Tak, można to tak ująć - kiwnął głową. Oczywiście, w domu to w domu. Ale w szkole raczej sam nie siedział. Co lepsze Ben nie odpuszczał, nieważne jak bardzo Louis starał się go odgonić. Czasem wydawało się, że im bardziej blondyn się starał, tym bardziej był osaczany.
- A do tego bawiłeś się w mamuśkę. Codziennie przynosiłeś mi kanapkę i kazałeś jeść. Nawet nie chciałeś mnie słuchać, kiedy mówiłem, że nie jestem głodny - mamuśka... To określenie było naprawdę dobre. Louis był po prostu przez niego pilnowany. Zdrobnienie prześmiewcze od słowa "mama", teoretycznie oznacza coś złego. Ale w slangu młodzieżowym takie określenia są dopuszczalne i nieobraźliwe. Taka definicja śmignęła mu przed oczami zanim się odezwał po raz drugi.
- Chociaż jedzenie jedzeniem... Pilnowałeś mnie w nauce, a raz nawet wziąłem winę na siebie, kiedy się pobiłem.
-Czyli pilnowałem cię jak własne szczenię, chociaż nie byliśmy spokrewnieni. Nie mogę sobie tego wyobrazić - stwierdził w końcu. W głowie miał tylko absurdalne obrazy, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Louis w odpowiedzi westchnął i zaczął wspominać.

Była trzecia liceum. Wszyscy byli w szoku z powodu zmiany jaka zaszła w Louisie, ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Ben biegł za szkole. Słyszał, że ktoś się bije i miał paskudne przeczucie. Niestety kiedy tam dotarł, jego przyjaciel właśnie zamachnął się, by uderzyć jakiegoś innego gościa.
-Louis! Nie warto!- Wrzasnął, a ten się odwrócił w jego stronę i oberwał w twarz.
Podszedł do niego i stanął plecami do przeciwnika Louisa.
- Mogę spytać co ci odwaliło?!- Odezwał się, stojąc niecały metr przed nim. Nie interesowało go o co poszło. Aktualnie bardziej się przejmował pękniętą skora na policzku przyjaciela. Ale oczywiście nie ma tak dobrze.
-Ty patrz! Wspólnik złodzieja!- Wrzasnął ktoś, a Ben popełnił błąd i się odwrócił. Siła uderzenia zachwiała jego równowagę i zaraz poczuł krew, która pociekła mu z nosa.
- No cholera - syknął
- Nie twój interes, nie wtrącaj się - Oczywiście, że Louis jak to on, od razu rzucił się na napastnika z pięściami. Tak, ponownie, bo nie podobało mi się to, że ten koleś uderzył Bena. Nie, żeby był jakimś obrońca, ale bez przesady. Konflikt dotyczył dwóch osób, a nie trzech.
Ben westchnął zrezygnowany. Nie chciał, by kolega wdawał się w bijatyki trzy tygodnie przed maturą.
-Daj spokój, nie jest to tego warte- zaczął, ale zaraz mocniej oberwał w nos. Westchnął i pochylił głowę. Nawet się nie zdenerwował.
- Louis - zaczął, ale to nic nie dawało. Wstał. To wtedy usłyszał, że ktoś idzie do dyrektora
Tak, Louis ignorował przyjaciela. Emocje po prostu wzięły nad nim górę i nie było szans, żeby teraz stwierdził sam z siebie "dobra, dość". Dawno się z nikim nie pobił i musiał przyznać, że trochę zatęsknił za tym uczuciem. Było takie... Inne. W końcu udało mu się podciąć nogi przeciwnikowi i wywalić go na ziemię. Gdy Louis usiadł na nieszczęśniku. To Ben stwierdził, że koniec złapał przyjaciel za bluzę i sam usiadł na przeciwniku. Uniósł pięść w samą porę, by nauczyciel go zobaczył.
-Panie Stain... Nie spodziewałem się tego po tobie - po tych słowach podszedł i kazał wstać obydwóm, idąc w stronę gabinetu dyrektora. Ben spojrzał ostrzegawczo na Louisa i przejechał kostkami po ścianie.
Blondyn prychnął pod nosem, krzyżując ręce na piersi. Co za kretyn. Zrobiło mu się głupio, ale nawet nie dali mu dojść do słowa. Po prostu czekał na niego przed drzwiami na ławce. Ben siedział tam ze dwie godziny i Louis czuł jak powoli zaczynają mu puszczać nerwy. Kiedy wyszedł, dał w końcu upust swoim emocjom.
- Jezu, jaki Ty jesteś głupi - warknął pod nosem.
Ben za to spojrzał na niego i uśmiechnął się ciepło, po czym westchnął i pokręcił głową.
-Daj spokój. Dobrze wiesz, że miałbyś spory problem, gdyby to ciebie wezwali- sprostował. No tak. On miał czysta kartę, a Louis? Za nim ciągnęło się zbyt wiele uwag, by przepuścili mu to tak łatwo
- Ale to był mój problem - blondyn przewrócił oczami. Zaraz schował dłonie o kieszeni.
- Dobra, ruszaj dupę, nie wiem jak Ty, ale ja nie mam zamiaru przychodzić w połowie ostatniej lekcji - westchnął w końcu.
Ben przytaknął i poprawił plecak na ramieniu. Pacnął Louisa w tył głowy i się zaśmiał. Niech już nie zgrywa takiego cwaniaka.
- Idziemy, ale musisz mi obiecać, że będziesz grzeczny przez ten tydzień jak mnie nie będzie - stwierdził, uśmiechając się ciepło jak zazwyczaj. Tak zawiesili go. Ale nie ma złego. Co by na dobre nie wyszło.


Podczas tej opowieści, blondyn kiwał się na kanapie. To było jedno z tych milszych wspomnień w jego życiu.
- I w sumie... To tak było. Mówiłem, byłeś jak mamuśka. - wzruszył ramionami. Widocznie już się do tego przyzwyczaił, z reszta nie raz przy rozmowach mówił do niego "mamo" w żartach. Szkoda tylko, że teraz Ben jest maszyną. Nawet jeśli wciąż ma jakieś wspomnienia to jest ich niewiele. To nie ta sama osoba.
Cyborg podrapał się po karku. Nie wiedział czemu, więc podejrzewał, że robił tak jeszcze za życia.
- Ja nie lubiłem przemocy prawda?- Zapytał, próbując sobie uporządkować w głowie ten bieg wydarzeń. Było jeszcze zbyt wiele znaków zapytania.
- No... Nie lubiłeś - kiwnął głową - nigdy nie widziałem cię, żebyś naprawdę się z kimś pobił - wspólne szarpaniny dla wygłupów, czy to, jak kiedyś dostał po pysku, żeby się ogarnąć... To się nie liczy, to coś zupełnie innego.
Tak jak myślał. Ale to tylko zrodziło kolejne pytanie
- W takim razie dlaczego postawiłem się w świetle kogoś, kto jednak się bije?- Spytał i oparł się na rękach, które z kolei trzymał na kolanach.
- A ja wiem? - Prychnął - znam cię dobrze, jednak nie mogę powiedzieć, że siedzę w twojej głowie - wzruszył ramionami - widocznie miałeś jakieś powody... Powody, których nie potrafiłem zrozumieć - momentami naprawdę całkiem go nie rozumiał. Jego postępowanie było dziwne, w końcu sam Louis odwróciłby się od takiej osoby, jaką sam był.
Ben westchnął i się zawiesił. Po chwili wrócił do rzeczywistości. Przejrzał w głowie film.
-W ośrodku szkolili mnie bym był wierny swojemu właścicielowi - ostatnie słowo pozwolili sobie na wypowiedzenie z pogarda - czy biorąc winę na siebie, byłem wobec ciebie wierny?- Nie wiedział jaki ton nadać swojemu głosow, więc nie silił się.
Louis zastanowił się chwile. To słowo było takie... Niezbyt fajne. Jakby Ben był psem.
- Można to chyba tak nazwać... - Skinął jednak głową - tak, byłeś wtedy wobec mnie wierny. Jednak jest tutaj jedna różnica... W ośrodku każą ci wykonywać rozkazy, tutaj zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne.
CB337 Chciał to zachowanie określić jednym słowem. Przeszukał bazę danych.
- Postąpiłem według własnego sumienia?- Dopytał i przy okazji wzbogacił definicje tego słowa o przykład jaki mu przytoczył Louis. Obraz samego siebie zaczął się poszerzać. Zaraz jednak zaczęło go nurtować co innego.
- A co się stało po liceum? Bo mówiłeś że byliśmy w trzeciej klasie - ciekawiło go jak przyjaźń przetrwała rozłąkę. W odpowiedzi baza danych podesłała mu obraz milczącego telefonu.
- Studia - odpowiedział Louis krótko - poszliśmy na zarządzanie - westchnął. Ben mógł iść na coś lepszego. Sam Louis nie był szczególnie dobry, jeśli chodzi o naukę, więc nie było też mowy o jakimś lepszym kierunku. Czuł, ze ogranicza Bena. Cały czas mu mówił, żeby poszedł tam, gdzie chce, ale do niego to nie docierało.
CB337 przyjrzał się chłopakowi. Ponownie przeanalizował jego rysy twarzy. Zdziwił się, identyfikując smutek.
-Czy to źle?- zaczął, a kiedy Louis zaprzeczył, cyborg przekrzywił głowę na bok -więc dlaczego jesteś smutny?
- Jak już nie raz mówiłem... Marnowałeś się na takim kierunku. Miałeś możliwości na dużo więcej, mogłeś być kimś, a ty polazłeś za mną i tyle - wyjaśnił szybko. Zaczesał jasne włosy w tył, gdyż zaczęły mu przeszkadzać - zamiast przejmować się sobą, to przejmowałeś się mną.
Kiwnął powoli głową, rozumiejąc co ma na myśli. Wcześniejsze wspomnienia stały się dla niego swojego rodzaju punktem odniesienia.
-Czyli stawiałem siebie na drugim miejscu...- powiedział jeszcze zanim Louis zaczął na nowo wspominać.

Wiadomo, sesja zbliżała się nieubłaganie. Nie było mowy oleniuchowaniu, a własnie to Louis robił. Pił, ciągle gdzieś wychodził, generalnie miał głęboko w poważaniu naukę. Co z tego, że powinien siedzieć nad książkami, kiedy piwo smakowało tak dobrze. Szczególnie z innymi studentami, którzy mieli takie samo podejście, jak on. A nie... On nie chciał tego olewać, on po prostu nie potrafił wziąć się do nauki. Ben zaliczył część przedmiotów w terminie zerowym, ale Louis wolał się szlajać z kumplami. Mieszkali razem. Bo jakżeby inaczej. Dlatego zaczekał na niego. Gdy tylko drzwi się otworzyły to wciągnął podpitego blondyna do środka.
-Czy ty wiesz co oznacza odpowiedzialność!?- Wrzasnął. A on nie wrzeszczał. Nigdy.
- Wiem, przecież wiem - tak, znał definicje i chyba na tym koniec, bo szczerze... On nie był WCALE odpowiedzialny. Przecież to nie pierwszy raz, kiedy olewa to, co powinno być dla niego najważniejsze. Pewnie też nie ostatni. Ben tracił cierpliwość. Nie po to mu streszczał wykłady i podawał notatki, by ten całkiem go olewał.
-Masz niedługo zaliczenia. Nie uważasz, że powinieneś przystopować z alkoholem?- Spytał już trochę ciszej, ale poważnie wkurzony.
Wpatrywał się w niego dłuższą chwilę.
- Nie?
Ben po tej odpowiedzi złapał go za ubranie i pociągnął do pokoju, nie dbając o to, że tamten nie zdjął butów. Popchnął go na kanapę.
- Czy ty nie rozumiesz, że jak zawalisz pierwszy semestr na studiach to gówno będzie z twojej przyszłości?! - Ponownie zaczął podnosić glos. On nie był wkurzony... On był wkurwiony. Louis pierwszy raz w życiu widział Bena w takim stanie.
- Mam jeszcze czas! - jak już krzyczał, to Louis wcale nie miał zamiaru być ciszej. Niech sąsiedzi słuchają! Miał jeszcze trochę czasu, nauczy się wtedy... Teraz miał zamiar odpoczywać przed ciężką nauką, musiał przecież nastawić mózg na myślenie. Na dużo myślenia. Był przekonany, że wszystko ogarnie w dwa, czy trzy dni.
Ben zaraz zniknął w pokoju, by wrócić z siedmioma książkami. Położył je na stoliku i rozłożył w trzy kupki. Wskazał palcem pierwszą.
-To masz zaliczać jako pierwsze. Prawo handlowe, zarządzanie zasobami ludzkimi... Nie mówiąc już o matematyce!- Wymieniał dalej przedmioty. Gdy skończył oparł się na rękach i nachylił w stronę Louisa.
- To nie jest liceum. Nie ogarniesz tego w parę dni! Zrozum to!- Wrzasnął. Uderzył rękami o stół..
- Jak nie zdam, to nie zdam, trudno... - Prychnął. On po prostu starał się nie stresować, ale to przynosiło złe skutki... Bardzo złe
Ben się skrzywił i zamachnął. W jego oczach malował się autentyczny ból. Po uderzeniu rozległa się nieprzyjemna cisza.
-Jesteś kretynem. Wolność uderzyła ci do głowy - powiedział i rozmasował rękę. Wziął wszystko i położył rzeczy w pokoju. Nigdy wcześniej nie uderzył Louisa. W ogóle nikogo wcześniej nie uderzył. Podrapał się po karku. Upił łyk kawy.
- Mhm... - Mruknął, nie wstając z kanapy. Widocznie właśnie przez ten cios się ogarnął, bo gdy tylko wytrzeźwiał, zaczął się uczyć. Dużo uczyć, siedział nad książkami prawie cały czas i to dzięki temu jakoś ten semestr zaliczył.. Może nie na najlepszych wynikach, ale i tak jak na Louisa było nieźle.



6 maj 2016

[Z.O.O.M.] Cz. II

Zaskoczenie od razu wymalowało się na twarzy Louisa. Nie należał do osób, które potrafią idealnie ukrywać emocje, był prosty, jak na człowieka przystało. Zacisnął pięść. Dobijało go, że miał rację. Miał dużo racji.
- Mam... Mam życie - i kogo on próbował oszukać? Doskonale wiedział, że nie miał. Ben będzie wrogiem? Zabiją go. Będzie przyjacielem? Też umrze. W lesie czai się wiele niebezpieczeństw, a nawet jeśli nie zabije go ktoś inny, sam do tego doprowadzi. W końcu ludzie to zwierzęta stadne. Mogą żyć bez człowieka dzień, dwa, tydzień, miesiąc, ale w końcu nie wytrzymają. Oszaleją, bo ileż można gadać do drzew, które i tak nie odpowiedzą. Nieważne jak bardzo lubili by samotność.
Ben przeanalizował rysy jego twarzy. Ruchy ciała. Zaskoczenie zaczęło ustępować miejsca słabemu zaufaniu. Ben wiedział, że nie tego się spodziewa po maszynach. Odważył się zrobić krok w przód. Życie. Miał ochotę wypowiedzieć to słowo dla samego jego dźwięku. Ale wiedział, że nie ma do tego prawa. On, sztuczna inteligencja zajmująca cudze ciało... Nie. To było jego ciało. Tak samo jak Louis był kluczem do jego wspomnień.
- Też chcę żyć - powiedział w końcu. Pierwszy raz nabrał jakiegokolwiek wyrazu. Zmusił swoje mięśnie mimiczne do skurczu. Zacisnął szczęki. Nie mógł się nadziwić, ile te zwykle ruchy znaczą. Jak wielka falę emocji jest w stanie znieść za ich pośrednictwem.
Louis myślał, że wiedział wiele. Nie wiedział nic, a już szczególnie nie o maszynach. Przecież... Nie tak się zachowują. Właśnie to skłoniło go do zbliżenia się. Rozluźnił się i zrobił krok do przodu, potem kolejny. Mimo tego dalej był gotowy do zrobienia zwrotu w tył i ucieczki.
- Ja ci życia nie zwrócę, sorry stary - skrzywił się nieznacznie, zaraz go wymijając - mówiłeś coś o wspomnieniach, nie? To w tył zwrot i chodź, ja stać tutaj nie mam zamiaru - polecił, wchodząc do środka. Ben zwiesił głowę, czując się okropnie zmęczony. Wykorzystał maksymalnie swoje zdolności myślenia. Ale poskutkowało. Louis zrobił te kilka kroków. Przepuścił go w milczeniu przetwarzając wiadomość, jaka do niego dotarła.
Znów przeszedł przez ganek, potem coś w podobie kuchni i znalazł się w pokoju z popalona kanapą.
- Szybciej, bo nic ci nie powiem! - Pospieszył go Louis. Ben nie mógł powiedzieć, że ten mężczyzna się wyluzował, ale przynajmniej nie uciekał. Ruszył za nim i spojrzał na kanapę. Kojarzył ją ze wspomnień, ale teraz był na niej koc i jakieś łachy. Pełniła role łóżka.
- Tutaj mieszkasz? - Spytał, rozglądając się po zniszczonym budynku. Takie miejsca jak te, baza danych określa jako opuszczone.
- Uznajmy - Louis skrzywił się ponownie. No bo nie mógł tego nazwać mieszkaniem, ani domem, nie dało się. To po prostu opuszczony budynek, który równie dobrze mógłby zwalić się mu na głowę. W końcu to stało się już ze stodołą, postawioną tuż obok. Dach był w połowie zawalony. Druga połowa tylko czekała na swój czas, by runąć w dół.
Naprawdę nie było zbyt ciepło. A przynajmniej nie na tyle, by Louis mógł powiedzieć, że jest przyjemnie. Założył sobie koc na ramiona i odetchnął. Ben przekrzywił głowę. Nie żeby czul taką potrzebę, ale wiele osób tak robi, gdy nie rozumieją. Przyjrzał się przyjacielowi i kiwnął głową. Nie mieszkał tu od zawsze. Baza danych podpowiedziała mu, że to tylko tymczasowa kryjówka. Usiadł na kanapie i skrzyżował nogi. To też podłapał na jakimś szkoleniowym filmie. W tej pozycji czul się najlepiej.
- Co ty właściwie pamiętasz? – Zapytał blondyn. Nie... W sumie zadał to pytanie, mając nadzieje, że ten zada kolejne. Wiedział wszystko co wiedzieć powinien, znał go dobrze, ale tego było za dużo. Człowiek to nie komputer, nie potrafił tego uporządkować tak, by powiedzieć wszystko po kolei w ZROZUMIAŁY sposób.
-Pamiętam tę kanapę, ten dom i twoje imię... - Stwierdził cyborg po chwili zawahania - i swoje - dodał ostrożnie, jakby niepewny tego, co mówi. Zaraz jednak odchrząknął.
- Niewiele, ale zawsze coś... - Szepnął Louis pod nosem. Usiadł w najbardziej dogodnej dla siebie pozycji, czyli podciągnął kolana bliżej klatki piersiowej. W końcu Ben zadał pytanie:
- Znasz mnie dobrze? - Co jakiś czas się poruszał. Nie tkwił w miejscu, a przecież by mógł. Ale pomimo starań, był tak ludzki, że samo to wydawało się sztuczne.
- Tak - Louis nie zawahał się nawet na chwilę. Jasne, że znał go dobrze. Może i nie była to przyjaźń od kołyski, zaczęła się późno, bo dopiero w liceum, ale miał wrażenie, że wiedział o nim więcej niż ktokolwiek inny. Może to tylko chęć poczucia się wyjątkowym mu tak mówiła, ale naprawdę... Miał na jego temat wiedzę, często wiedział jak Ben na coś zareaguje, przeczuwał coś, zanim się to wydarzyło. Do niedawna działo to jeszcze w obie strony.
CB337 obserwował go przez dłuższą chwilę. Zaraz stwierdził, że ten człowiek zasługuje na oddzielny folder. Dopiero, kiedy wrzucił wszystkie informacje w jedno miejsce, odezwał się. Zamrugał kilka razy. O niebo łatwiej było teraz funkcjonować.
- Jak długo?- Zapytał tylko. Wyostrzył obraz i zaczął analizować pojedyncze elementy postawy Louisa. Zamknął się. Nadal mu nie ufał. Nic dziwnego. Albo też nie ufał nikomu. Nie wiedział co się stało, ale możliwe, że mężczyzna widział za dużo.
- Jak długo... - Blondyn powtórzył to pytanie pod nosem, patrząc to na niego, to na ścianę za nim, to za okno, które było obok nich. O ile można to nazwać oknem. Szyba była całkowicie wybita, jedyne co zostało to otwór w ścianie, nawet rama była rozwalona. I jak tutaj się grzać? Nie ma jak. W kuchni było trochę cieplej, ale kanapa nie chciała zmieścić się w drzwiach.
Ben kiwnął głową. Nie wiedział, czy facet pyta go o potwierdzenie słów dlatego wolał nie ryzykować, że coś przeoczy.
- Od początku liceum, poznaliśmy się w pierwszej klasie - wyjaśnił Louis - to już ponad pięć lat - niby znajomość trwa zaledwie od liceum, a jednak pięć lat to wcale nie jest tak mało. Dla Bena liceum to rodzaj szkoły występującej w wielu krajach wprowadzone przez Napoleona Bonaparte, ale na tych suchych wiadomościach kończyła się jego wiedza. Ben nabrał głęboko powietrza do płuc w wyczekiwaniu na ciąg dalszy. Już dodał do definicji, że jest to miejsce gdzie poznaje się nowych ludzi. Chciał wiedzieć jeszcze więcej.
- Opowiedz mi - poprosił w końcu bawiąc się kawałkiem koszuli.

Z czasem się dorasta i trzeba wejść na kolejny poziom nauki. Pierwszy dzień liceum, w sumie to drugi, bo to był dopiero pierwszy dzień lekcji. No tak, pierwszy dzień, a Louis już słyszał, jak ktoś na pierwszej lekcji obrabiał mu tyłek. Koleś, z którym chodził do gimnazjum. Blondyn znał go tylko z widzenia i na tym koniec jego znajomości. Ale wystarczyło kilka dawnych incydentów, żeby tamten nagle wiedział o Louisie wszystko. Miał to w gdzieś, był już na tym poziomie, gdzie plotki go nie interesowały i skupiał się na czymś zupełnie innym.
Ben z kolei kojarzył kilka osób z klasy. Nawet wybrał się na integracyjne ognisko, które Louis, przysłowiowo, olał. Ale jak zaczęło się robić zbyt wesoło to wstał i wrócił do domu. W szkole z kolei przyuważył nowego kumpla w klasie. Uśmiechnął się miło i usiadł obok niego na drugiej godzinie. Udawał, ze nie słyszy tych wszystkich plotek. Ten chłopak wydawał się po prostu... Samotny.
- Wiem, że wolne - stwierdził bez zbędnych ogródek - Ben jestem.
- Aha... - mruknął - Louis - nie miał zamiaru dopowiadać żadnych "kulturalnych" formułek. Poza tym chciał go odgonić, ale nie wyszło. Przecież była wolna ławka! Co z tego, że z przodu, ale była! Na szczęście Ben nic nie mówił, tylko siedział i słuchał, przez całą lekcję, aż nauczycielka nie musiała odebrać jakiegoś pilnego telefonu. Wtedy dopiero spojrzał się na Louisa, który cały ten czas grzebał w telefonie.
- Jesteś z zachodniego? - Spytał, mając na myśli gimnazjum. Sam chodził na tym po przeciwnej stronie miasta, ale i tak słyszał plotki na temat kumpla z ławki. I co dziwne właśnie te historyjki skłoniły go do zagadania do tego kolesia. Był ciekaw, ile z tego jest prawdą
Louis uniósł wzrok znad telefonu, spoglądając na chłopaka siedzącego obok.
- No - chyba nikt nie spodziewał się po nim wylewnych opowiedzi, prawda? Oczywistym było to, że blondyn na pytania będzie odpowiadał jednym słowem, a sam z siebie nic nie powie. Zaraz oparł głowę na ręce, z kolei łokieć na parapecie. Szybko wrócił wzrokiem do ekranu telefonu.
Ben westchnął i przeczesał włosy ręką. Z jednej strony czuł się lekko rozczarowany, ale rozumiał podejście Louisa. On sam by się odciął od ludzi gdyby go tak okropnie traktowali.
- Masz tu kilku wrogów z byłej klasy - stwierdził uprzejmym tonem, ale tak naprawdę chciał zobaczyć jak ten zareaguje. Tak to się nazywa ostentacyjne ciągnięcie za język. Ale Ben już taki był.
- No coś ty... - Louis prychnął obojętnie, wzruszając przy tym dodatkowo ramionami - jakby mnie to obchodziło... - Dodał jeszcze pod nosem. Zerknął za okno. Znowu zbierało się na deszcz, oby do końca lekcji wszystko minęło. Znów zerknął na chłopaka, ale to krótko. Można było zauważyć, że od początku rozmowy ani razu nie nawiązał z nim kontaktu wzrokowego. Nienawidził patrzeć ludziom w oczy.
Ben prychnął w ślad za nim. Przekrzywił lekko głowę szukając kontaktu wzrokowego, ale tamten ostentacyjnie udawał, że tego nie zauważa. Westchnął i odebrał wiadomość. Zaczęło się. Ktoś się spytał co on robi w tej ławce. Przewrócił oczami i schował telefon.
- Wyjdziesz zapalić na przerwie?- Zagadnął tym samym tonem co wcześniej. Może i Ben był z dobrego domu, ale jaranie to nawyk, który dopada większość nastolatków.
Louisa również, dlatego momentalnie zareagował.
- W sumie... Dlaczego nie, mogę wyjść - szybko znów przyjął obojętną minę. Papieros z kimś smakował zupełnie inaczej, niż ten wypalony w samotności. Ale nie, to nie tak, że teraz nagle go lubił. Po prostu pomysł ze wspólnym paleniem mu odpowiadał, nic więcej.
Ben uśmiechnął się ciepło, widząc jego reakcję. Czyli dobrze myślał. Chciał zaskarbić sobie zaufanie tego kolesia, bo nierzadko właśnie tacy ludzie są najlepszymi przyjaciółmi. Poza tym... Plotki zawsze wyolbrzymiają. A Ben nie chciał wiedzieć, jak to jest palić całkiem samemu. Wtedy zadzwonił dzwonek i chłopak wstał kierując się do wyjścia. Podejrzewał, że Louis będzie chciał zapalić z dala od tej całej bandy.
- Chodź za bloki - zaproponował, kierując się w stronę wyjścia.
Louis podniósł się równo z dzwonkiem i wrzucił do plecaka zeszyt, w którym i tak nic nie napisał. Z długopisem zrobił to samo. Potem go wygrzebie. Może.
- Jestem za - odparł, zakładając plecak na jedno ramię, by zaraz wyjść z nim z klasy. Szybko znaleźli się na miejscu. Przerwa miała ledwo dziesięć minut, ale nikt nie mówił, że trzeba przyjść punktualnie. Znaczy on tak nie mówił. Na miejscu po prostu wyjął papierosy i wsunął jednego do ust.
- Miałbyś ognia? - Zapytał. Nie chciał znów męczyć się z tą zapalniczką. Ben akurat wyjął papierosa i odpalił, zaraz podając ognia Louisowi. Ten szybko zapalił i ją oddał.
- Powiedz mi stary jaki ty jesteś na prawdę - poprosił Ben i wypuścił powoli z ust dym. Może i źle robił, że walił prosto z mostu, ale nie przywykł do owijania w bawełnę. Jednak nadał słowom charakterystycznego dla siebie ciepła.
- Aha, lecę, pędzę, zapierdalam - wypuścił przy tych słowach dym w powietrze - nie za wcześnie na takie wyznania? W sumie ja się nie znam, ale daj sobie spokój - nie miał zamiaru być miły. Tym bardziej nie miał zamiaru teraz się spowiadać i mówić, jak było naprawdę. Duża część tych plotek jest prawdziwa, chociaż... Nie słyszał jeszcze wszystkiego, może dowiedziałby się czegoś ciekawego na swój temat.
Ben, usłyszawszy jego słowa, zaczął się śmiać tak bardzo, że się zakrztusił. Zaraz jednak nadrobił, ale jak tylko się spojrzał na Louisa to ponownie prychnął. Tym razem odbyło się bez marnowania nikotyny.
- Doprawdy... Jeszcze mnie nie dźgnąłeś ani nie okradłeś, więc na chuj mam dawać sobie spokój? Przestań zgrywać chojraka, fajki lepiej smakują w towarzystwie - stwierdził i strzepnął popiół na ziemię.
- Ej no, nie dźgam ludzi - prychnął takim głosem, że ciężko było określić czy naprawdę się nie gniewa. - Chociaż wiesz... Sprawdź, nie jestem pewien, czy masz portfel na miejscu - uśmiechnął się nieco wrednie pod nosem. Jasne, że tego nie zrobił, chociaż kiedyś faktycznie bez problemu by coś ukradł, to jednak NIGDY nie dźgnął nikogo nożem. Tylko typowe bójki, bez używania takich rzeczy, jak noże. Po coś bozia rączki dała.
Zaraz ponownie zaciągnął się papierosem. Nie zwracał uwagi na popiół, sam zaraz spadnie... No właśnie spadł.
Ben się wyszczerzył w odpowiedzi, obmacał po kieszeniach i udał przerażenie. Obie ręce położył na policzkach omal nie wydłubując sobie filtrem oka.
- O nie... Okradłeś mnie... Pójdę zaraz do klasy i powiem jakiś ty niedobry- tak. Głos wykastrowanego chłoptasia i te sprawy. Pokręcił głową i poprawił dłonią włosy by zaraz spojrzeć ile mu jeszcze zostało fajka. Zaciągnął się i oblizał usta uśmiechając się lekko.
- Och nie - w sumie Louis skomentował to tym samym tonem, przykładając przy tym dłoń do ust. Zaraz jednak się ogarnął. - Jakby mnie to interesowało - Dodał niskim, obojętnym głosem. On chyba nie umiał podtrzymać miłego klimatu rozmowy. Oparł się o ścianę za sobą i dalej palił, wpatrując się co i raz w fajka, to w ziemię, to gdzieś przed siebie. Nic konkretnego, gdzieś trzeba podziać wzrok. Z kolei jego rozmówca cmoknął pod nosem i skończył palić papierosa. Aspołeczna istota. Tyle mógł stwierdzić po tych kilku chwilach. Wyrzucił szluga i zdeptał. Ben już skończył, a Louis miał jeszcze trochę. No widać, chłopak nie trenował szybkiego jarania przed szkołą. Mieli jeszcze parę minut. Ben wyjął z kieszeni gumy do żucia i wrzucił sobie dwie do ust. Chłopak nie miał zamiaru zostawić zaproszonego gościa samego, dlatego zaczekał. Louis się nie śpieszył, on po prostu miał w nosie to, czy się spóźni, czy nie. Chciał skończyć palić i w końcu skończył. Zgasił papierosa na podeszwie buta i rzucił go gdzieś na bok. Schował ręce w kieszeniach, wcześniej jeszcze zerkając na telefon.
- Za dwie minuty dzwonek... - Mruknął i nie pytając, czy idzie, czy nie, po prostu ruszył w stronę wejścia do szkoły. Nie, nie bał się, że daje od niego fajkami, przecież to liceum. Ben zaśmiał się pod nosem z powodu znanego tylko sobie i ruszył za nim do szkoły. Siadał obok niego na każdej lekcji napastując go swoja obecnością. Zadawał mu pytania, ale ogólnie to dużo mówił. Omijał tematy rodziny i kradzieży. Bardziej rozwodził się o pasjach. Cały czas utrzymywał ten ciepły ton, który u większości jest zarezerwowany dla najbliższych. Nawet się z nim podzielił jedzeniem. Chociaż wiedział, że gdyby Louis chciał, to jadłby kanapkę. Ale Ben chciał go zmusić do rozmowy i wynurzenia nosa z tej jego strefy komfortu. Louis czuł się z tym w cholerę dziwnie i niezręcznie.
W końcu lekcje dobiegły końca, mógł wrócić do domu, mógł odpocząć w ciszy i spokoju. Gdy tylko zadzwonił dzwonek, pospiesznie wyszedł ze szkoły. Po prostu chciał zwiać do domu, to było łatwiejsze.



5 maj 2016

[Mafia Nomine] Rozdział 3

Samael zaczął analizować w głowie wszystko, co dotychczas zobaczył. Szybko dodał dwa plus dwa jeżeli chodzi o Alexa. Widać było, że patrzy na niego w sposób, który do niewinnych nie należał. Może kiedyś to wykorzysta. Wygodnie jest mieć suczkę, która zrobi dla ciebie wszystko. 
Bezszelestnie ruszył na górę i powolnym krokiem wspinał się po schodach. Był środek dnia, ale w mafii panowała cisza. Połowa osób pewnie była na zleceniach, albo korzystała z kilku dni wolnego pomiędzy misjami. Przeczesał mokre włosy dłonią. Chyba powinien się ogarnąć. Tak to był dobry plan. Wszedł do swojego pokoju i rozejrzał się po surowych ścianach. Po chwili wzrok mu zszedł na walizkę. Uklęknął i wpierw zajął się ciuchami, które znalazły się szafie ułożone jak Bóg przekazał. Koszulki z koszulkami, majtki w szufladzie z bielizną i tak dalej. Potem przyszedł czas na niebieską reklamówkę. Jego prywatne rzeczy. Schował w niej kilka rysunków, nuty i zdjęcia. Poprosił by w pokoju była korkowa tablica. Szef nie widział problemu. Samael wyjął wszystko z reklamówki i zwinął ją w pęk, by zaraz schować w walizce, która z kolei wylądowała na szafie. Zaczął przypinać swoje szkice do tablicy. A kiedy już brakło mu miejsca, zaczął dekorować ścianę. Były to sceny zwyczajne. Panorama jakiegoś placu. Portret starej kobiety karmiącej gołębie, widok powyginanych groteskowo zwłok, zwykła leśna ścieżka, świat widziany z okna jakiegoś wieżowca. Jego wspomnienia. Każda jego misja i dzień z życia. Każdy kto patrzył na te rysunki mógł je wziąć za nieogarnięte i porozrzucane, ale nie Samael. On widział jakieś chore połączenie między szkicami. Każdy był inny. Przepełniony innymi emocjami, które chciał zapamiętać.
Oderwał w końcu wzrok od ściany i wyjął kolejną rzecz. Jedyne zdjęcie jakie miał. Zamknięte w ramce z ciemnego drewna. Przedstawiały uśmiechniętą dziewczynę o burzy czerwonych włosów na głowie i nefrytowych oczach. Uśmiechała się i wskazywała palcem do aparatu. Miała trochę piegów na policzkach. Była ubrana w przewiewną letnią sukienkę. Jeden kąt zdjęcia był przypalony. Wilk przymknął oczy pod wpływem emocji, które zaczęły powoli wypełzać na powierzchnie. Robiło mu się niedobrze. Szybko odwrócił zdjęcie przodem do biurka. Nie potrafił o niej zapomnieć ani pogodzić się z jej śmiercią. Potarł oczy dłońmi i westchnął ciężko próbując jakoś się uspokoić i wraz z powietrzem wypuścić ból jaki czuł. Zajął się więc dalszym rozpakowywaniem.
Westchnął i ukląkł przy nutach. Miał kilka tomów pięknych piosenek granych na pianinie i chociaż większość kartek była wymięta, poplamiona i sponiewierana na wszelakie inne sposoby – to nie potrafił ich wyrzucić. Nawet jeśli znał prawie wszystkie na pamięć. Część z nich była jego początkiem, kiedy nie wiedział jak sobie radzić, kiedy nie mógł pływać. Spojrzał na swoje dłonie. Przepracowane, pokryte bliznami i odciskami, poparzeniami po broniach i siniakami po treningach. To aż niewiarygodne, że takie dłonie potrafią jeszcze grać. Schował nuty do szuflady i rozciągnął się. Włosy już prawie wyschły, ale i tak musiał je umyć. Złapał do ręki szampon i mydło, i wszedł pod prysznic. Woda była tak gorąca tak, że praktycznie parzyła mu skórę.
Po piętnastu minutach zmusił się do wyjścia spod prysznica. Czas najwyższy. Zarzucił na siebie luźne dżinsy i podkoszulek z krótkim rękawem. Zapiął pasek od spodni, z przyzwyczajenia nakładając na niego nóż motylkowy. Po siedzibie krążyła jego siostra ze wścieklizną. Wolał się z nią, nieuzbrojony, nie konfrontować. Przetarł włosy ręcznikiem i wyszedł. Zaczął się kierować do piwnicy, kiedy Rosa złapała go za bluzkę. Skąd ona do licha się tam wzięła?
- Słuchaj kretynie musisz mi pomóc w przeniesieniu Philian - zaczęła rzeczowo i wbiła w niego wzrok, który nie należał do miłych spojrzeń i chociaż zadzierała głowę do góry by móc na niego spojrzeć to nie wątpił, że wolałby się jej nie sprzeciwiać. Kiwnął głową, a ona odwróciła się na pięcie i ruszyła do swojego pokoju. Weszła do środka i zniknęła, jak potem się okazało po prawej stronie od biurka jest parawan, którego przez cień w pomieszczeniu jest bardzo ciężko zauważyć. Wszedł za nią i momentalnie w jego nozdrza uderzył zapach spalonego mięsa. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zlokalizował łóżko, na którym leżała kobieta o czarnych włosach. Sądząc po jej aurze była wampirzycą… A po zapachu – nie uważała na słońce. Ale nie same okaleczenia były najgorsze, a fakt, że Rosa właśnie ściągała z jej ran wijące się larwy. Znał ten sposób leczenia. Robaki wyjadają martwą tkankę pozwalając żywym się zregenerować, ale i tak widok spowodował, że się wzdrygnął.
- Dobra laluś… Bierz ją i zaniesiesz do drugiego pokoju po prawej. Połóż ją na łóżku i jesteś wolny. Nic trudnego, twój móżdżek się nie wysili - powiedziała wszystko tym samym beznamiętnym tonem, ale Samael doszedł do wniosku, że ta białowłosa wiedźma chyba go nie lubi. Zrobił to, co mu kazała i szybko się ewakuował, bo fetor ran nieprzyjemnie drażnił mu nos.
Zszedł do piwnicy i bez namysłu usiadł przy fortepianie. Wpierw przejechał nieśmiało po klawiszach czyszcząc jej z dymu, po czym zagrał pierwsze dźwięki. Była to przyjemna melodia, która z chwili na chwile ożywiała. Przymknął oczy, nie musiał patrzeć, by wiedzieć co robi. Kołysał się cały podążając za piosenką jak wodzony na sznurku. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zastanowił się nad tym co ma zagrać. Muzyka od zawsze wypływała z niego, każdy kawałek, który znał miał dla niego ogromne znaczenie. Muzyka powoli go zabierała w swoje objęcia pokazując obrazy piękne, jak i bolesne. Wraz z kolejnymi dźwiękami coraz bardziej odpływał. Pierwsza piosenka jakiej się nauczył, ciągnęła wspomnienia jak na sznurku.

Dorwał się do pianina i nut. Nauczył się sam. Dzień w dzień mierzył sobie swoją małą dłoń. Nie mógł się doczekać aż stanie się na tyle długa, by sięgać wszystkich klawiszy. Robił to oczywiście po kryjomu, by nikt nie widział. Aż pewnego dnia jego siostra podpatrzyła co wyczynia. Podsłuchała jak gra i się rozczuliła. Chyba pierwszy raz w życiu zobaczył świeczki w jej oczach. Podskoczył jak chrząknęła i przerażony spojrzał na jej groźną postać. Bał się, że go wyśmieje, ale ona tylko ułożyła palec na ustach, po czym uśmiechnęła się szeroko i szczerze. Odwróciła się za chwile na pięcie i wyszła. Wtedy Samael spojrzał na swoje nuty, a potem na biało-czarne klawisze. Lekki uśmiech ozdobił jego delikatną buziuchnę, kiedy ponownie ułożył palce i zaczął grać.

Kolejna linijka. Kolejne wspomnienie, które wyłania się niepewnie jak młodzieńcza miłość, którą zresztą sobą reprezentowała.

Kiedy już pogrzebał w sobie wszelakie ludzkie cechy pojawiła się drobna dziewczyna o oczach tak błękitnych, że Samael nie potrafił myśleć o niczym innym jak o morzu gdy na nią patrzył. Nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie próbowała za wszelką cenę nauczyć się grania. Podpatrzył ją raz, drugi i trzeci. W końcu się zlitował i podszedł. Zagrał właśnie tę melodię. Grał ją często. Kiedy świat się dookoła zmieniał, kiedy piękne barwy lata się marszczyły, a drzewa zaczynały krwawić złotą krwią, by potem okryć się całunem śniegu. Pomimo mijających lat nic się zmieniało. On. Ona i muzyka. Aż pewnego dnia, przez swoją nieroztropność ją zabił. I pozostała pustka

***

Wejście do pokoju nie zajęło dłużej niż trzy minuty. Czas przyzwyczaił Alexa do wchodzenia co chwilę na trzecie piętro. Usiadł po środku puchatego, białego dywanu, który leżał blisko ogromnego łóżka, które jak zwykle było idealnie pościelone. Z jednej strony okno, z dwóch ściany, a potem dywan. Połowa jednej ze ścian przekształcona była w ogromną szafę, gdzie Albinos mieścił... wszystko co miał. W rogu przy drzwiach stało jeszcze biurko. Z jednej jego strony leżał laptop, druga zaś była zawalona pędzelkami, farbkami i częściami lalek. Jedna, jeszcze niepomalowana głowa, pudełko z nową para oczu, peruczka i całe ciało, które było nadzwyczaj dokładne. Podłoga wyłożona została brzozowymi panelami, zaś ściany zabarwione zostały na jasny odcień szarości. Tak, w pokoju było jasno, aczkolwiek nie wyglądał on jak sterylne pomieszczenie psychiatryka, czy też innego szpitala.
Albinos pokręcił się trochę, próbując znaleźć sobie zajęcie, po czym przypomniał sobie, że dawno nie ćwiczył dla samego siebie. Tylko w pracy. Podniósł się, podszedł do wcześniej wspomnianej szafy i wyciągnął szorty. Założył je i zbiegł ponownie do piwnicy. Było pusto. Otworzył drzwi do jednej z salek, których akurat nie pokazywał wilkowi. Nie widział takiej potrzeby. Nie znajdowało się tam nic nadzwyczajnego. Dwie przeciwległe ściany były pokryte lustrami, na środku zaś ciągnęła się rura od podłogi, do samego sufitu. Drzwi domknęły się same, nie hałasując przesadnie.
Alex zdjął z siebie sweter, który ewidentnie by mu przeszkadzał. Przykucnął przed magnetofonem, włączając jeden ze swoich ulubionych utworów. Spokojny, idealnie pasujący do jego nastroju.
Podszedł do rury, chwytając ją jedną ręką, by powoli ją okrążyć. Chwila, której właśnie się oddał, mogłaby trwać wieczność. Nigdy nie trzymał się określonych układów, nie potrafiłby. Jego taniec był zależny od humoru.
Podczas gdy jednego dnia wariował na rurze i robił najdziwniejsze pozycje, drugiego sunął się po niej powoli, zgrabnie, nadając ruchom melancholii.
Tego dnia nie było to ani to, ani to. Było to coś pomiędzy. Spokojny, jednak wesoły taniec, momentami szybszy, zależnie od muzyki. Jego ciało samo się poruszało, nie musiał się na tym skupiać.
Wystarczyły tylko emocje.
Dopiero po jakimś czasie spostrzegł, że stoi i kiwa się delikatnie w rytm melodii. Ale nie tej z magnetofonu... To było inne, to było prawdziwe, to było tu i teraz. Ktoś grał, a on się domyślał kto. Odszedł powoli od rury, idąc do drzwi. Uchylił drzwi, które szczęśliwie nie postanowiły wydawać dźwięków.
Nie mylił się.
Osunął się powoli na podłogę, siadając po turecku, ramieniem opierał się o framugę drzwi. Był zapatrzony w grającego mężczyznę. Znów się delikatnie kiwał, jednocześnie odpychając drzwi, które non stop się zamykały. Jak dobrze, że wilk był tyłem do niego, bo szybko by się połapał, że Alex tam siedzi i słucha.
Nie minęło nawet pół minuty, kiedy poczuł na głowie chłodną dłoń. Wiedział do kogo ona należała, spojrzał w górę, wprost w oko Rosy, wskazując jej, żeby po prostu usiadła obok. To też zrobiła.
Siedzieli razem, Alex był wręcz zauroczony melodią, wydobywającą się z instrumentu, Rosa jak zwykle nie wykazywała żadnych emocji w takiej sytuacji. Nie wiadome było, czy jej się podobało, czy nie, czy może naprawdę aż tak ją to nie interesuje.
Całą chwilę psuła jednak jedna rzecz... Drzwi. Drzwi, które same się zamykały, a nie miały na dole nóżki, która można by je zatrzymać. Fakt, mogli wstać i zamknąć drzwi, ale Alex był na to zbyt leniwy. wolał je co chwila odpychać, jednak nie miał zbyt wiele cierpliwości. Po kilku minutach, kiedy w oczach Samaela zbierały się już łzy, albinos pchnął drzwi z całej siły, które z impetem uderzyły o ścianę, by zaraz odbić się ze zdwojoną siłą. Chłopak oczywiście przekoziołkował do tyłu, Rosa teleportowała się w inne miejsce, a Samael? On momentalnie się odwrócił i patrzył oniemiały na drzwi, jak i na Alexa, wypełzającego zza nich z papierosem w ustach. Naprawdę był przekonany, że przebywał w piwnicy sam, że nikt go nie obserwuje.

30 kwi 2016

[Z.O.O.M.] Cz. I

Obudził się w laboratorium. Nie wiedział co się dzieje, dopóki nie załączyli mu programu. Wstrząs wprawił w ruch mózg. Sztuczną inteligencję. Zaraz sprawdził w bazie danych kim jest. 
Jest maszyną.
Służącym przeznaczonym do obrony kogoś ważnego. On sam nic nie znaczył. Zdążył o tym pomyśleć a w jego ciele zawrzał gniew. Wściekłość i poczucie niesprawiedliwości. Nie wiedział dlaczego. Nie znał tego wcześniej. Albo znał. Szybko przeszukał bazę danych. Uczucia. To coś, czego nie powinien odczuwać. Szybko je stłumił, a jego serce powróciło do normy. W samą porę by uchronić się przed gniewem animatora. Stwórcy, który wszedł zaraz do sali. Obejrzał jego nagie ciało. Bez uczuć, bez skrupułów. Tylko pusta duma kogoś, kto wypełnił powierzone mu zadanie.
- Wstań - rzekł, a mężczyzna wyprostował się nie zważając na ból stawów. Bo do tego został stworzony. Do wykonywania rozkazów człowieka, który stał się bogiem.
- Witaj na świecie CB337 - baza danych mówiła, że powitania są radosne, a nie zimne. Ale on jest rzeczą. Posiada tylko oznaczenie. Nie ma historii zawartej w tych kilku sylabach.
Potem były badania motoryczne. Wypadł powyżej normy. W końcu go nakarmili i wysłali do pryczy, by zresetował system. Zamknął posłusznie oczy. Gdy je otworzył, zdał sobie sprawę skąd się wzięła poprzednia dawka emocji. Tym razem odczucie dopadło go z podwójną siłą wywołując zawroty głowy. Otworzył usta.
On nie był CB337.
Miał imię.
Ben.
Wszyscy mówili że jest wyjątkowy. Żadne chodzące ciało nie miało tak dobrych wyników. Rozwiązywał testy początkowe jak na maszynę przystało. Nawet nie zwracał na to uwagi. Cały czas myślał o przebudzeniu i o tym, jak sobie przypomniał kilka obrazów.
Siedział w swoim pokoju i układał obrazy w folderach. Dopiero kiedy dotarł do niego jakiś dźwięk, odwrócił głowę i nabrał ostrości.
- Idziemy na filmy szkoleniowe - stwierdził Bóg. Nie. On nie był Bogiem. Był lekarzem. Tak mówiła jego karta pamięci. Ale z drugiej strony tworzył życie.
CB337 wstał i spokojnym krokiem ruszył korytarzem. Sala filmowa była niewielka. Siedziały tam pozostałe sztuczne inteligencję. Usiadł na swoim miejscu i zaczął się seans. Każda posłuszna maszyna powinna wiedzieć jak egzystować w społeczeństwie. Jak zachowywać się w domu swojego pana.
W domu.
Działka.
Opuszczone miejsce.
Faktura kanapy przypalona papierosami.
Już miał się odezwać, kiedy zdał sobie sprawę, że te obrazy widział tylko on. Zaraz stworzył dla nich nowy folder. Ale nie wiedział jak go nazwać. W końcu podjął decyzje. Wspomnienia. Tak ludzie określali obrazy z przeszłości.
Po seansie wrócił do pokoju. Otworzył folder i obejrzał kilka set razy te kilka sekund. Smakowały wolnością i nosiły za sobą jedno imię. Jak na razie dla niego nieuchwytne. Zamknął oczy i wyłączył system by odpocząć przed kolacją.
Jadł z apetytem i podziękował co wywołało zachwyt u jego animatora. Według niego był idealny i świetnie nadawał się na życie w ludzkim społeczeństwie. Ponownie poczuł gniew
On tez był człowiekiem. Jednak pomimo chęci buntu... Milczał. Baza danych mówiła jasno: opór był karany odłączeniem procesora.
- CB337 wszystko w porządku?- Zapytał lekarz. Pewnie zauważył jego wzdrygnięcie. Nie należy lekceważyć jego bystrych oczu. Nawet jeśli się jest maszyną.
- Nic ważnego. Musze przebadać kartę czuciowa - stwierdził tylko. Mężczyzna kiwnął głową. Uwierzył. Przecież roboty nie kłamią.
Ale on nie był maszyną.
Tej nocy nie wyłączył systemu. Oglądał na nowo obrazy zapisane w folderze i po dłuższej chwili stwierdził, że wyostrzały się i wzbogacały o drobne szczegóły.
Nad ranem został poinformowany, że pod koniec tygodniowego szkolenia integracyjnego wyjdzie z ośrodka na test.
Wstał z pryczy z obojętna miną, ale wewnątrz niego wrzało tak mocno, ze lękał się stopienia obwodów. Ale to nie był kwas, którego używali do dezaktywacji. To była euforia.
Za tydzień spotka Louisa i spyta go jaka historie niesie za sobą jego imię.

***
Jego cały świat legł w ruinie. Słyszał o sztucznej inteligencji nie raz, nie dwa, ale mówiono, że jest ona umieszczana w ciałach zmarłych. No... Może i racja, zmarłych, ale raczej nie naturalnie. Był świadkiem, jak porwali jego kumpla i zaraz po tym zaczął nagłaśniać sprawę. Oczywiście doprowadziło to do tego, że skończył za kratkami. Ale chyba nieźle kogoś boli głowa, jeśli sądzi, że Louis przesiedzi tu do końca życia. Fakt, trochę czasu mu to zajęło, ale się wydostał. Wyrwał się z puszki, musiał przyznać, że czuł się z tym zajebiście. Tylko co teraz? Wszystko pięknie, ale przejebane będzie, kiedy znowu go złapią. Wtedy nie wydostanie się tak łatwo.
Fuknął pod nosem. Skoro i tak nie wiedział gdzie iść, to wpadł teraz na jeden pomysł. Stara opuszczona działka. Miejsce, które wygląda, jakby ktoś po prostu wyszedł i nigdy nie wrócił...
Nie pakował się...
Nie sprzątnął...
Po prostu wyszedł. Zostawił wszystko i wyszedł.
Praktycznie nikt tam nie przychodził od lat. Dlatego to właśnie tam się udał, tam zawsze spędzali razem czas, czy też spotykali się, by potem gdzieś iść.
Chwila. Jego tu nie ma.
No tak... Westchnął ciężko i zajrzał do szafki, gdzie zawsze chowali fajki, alkohol i inne "potrzebne" rzeczy. Nic nie ruszone. Wartość tego wszystkiego jest niewielka, więc gdyby wszystko znikło nie byłoby szkody. Wcześniej by nie było, teraz nawet głypi, stary koc, który leżał na tyle półki, był skarbem. Sięgnął po papierosa z tamtejszej paczki i odpalił go. Zapalniczka oczywiście była w opłakanym stanie i zanim postanowiła dać jakikolwiek płomień, to Louis nieźle ja zwyzywał. W końcu jednak się udało.
Jako iż mieszkał sam to nie miał jak dostać się do domu. Skonfiskowali mu przecież klucze... I telefon. Widocznie pozostaje mu tu spędzić noc. Nie było tu ani szczególnie ciepło, ani przytulnie. Mężczyzna jednak wziął jakieś stare łachy i położył na kanapie. Zawsze jakąś poduszka... Koc oczywiście pełnił role nakrycia. Położył się i głęboko zaciągnął papierosem. Musi teraz albo wymyślić coś mądrego, albo siedzieć tutaj... Druga opcja idealna dla leni. Ogólnie idealna dla niego, bo Louis inteligencją nie błyszczał.
Minęło może kilka dni. Nikt tutaj nie przychodził, ni nic. Widocznie nawet straże się nim nie interesowały, kiedy się ukrywał. Nie nagłaśniał tego, czego nie powinien. Dla nich wygodniej... No i maja więcej miejsca w pierdlu.
Właściwie jak on tutaj żył? Jak dzikus... Nie było przecież prądu, kuchenka od wieków nie działała, bieżącej wody również brakowało. Jedynie niedaleko płynęła rzeka i to właśnie tam Louis się mył. Żywił się tym, co mieli znajdowało się w szafce, albo próbował coś upolować. Kilka razy się udało. Mówią, że nie powinno się jeść mięsa z nieprzebadanego zwierzęcia. Jasne, ale teraz to on miał to w dupie.
Akurat leżał pod kocem, wpatrując się w ostatniego papierosa z paczki. Oszczędzał jak tylko się dało, ale i tak szybko się skończyły. Po chwili usłyszał czyjeś kroki. Ale... Kto mógłby tutaj przyjść? Podniósł się powoli. Wyszedł z pomieszczenia przez okno. Zaraz skierował się do głównego wyjścia i już chciał przyłożyć temu komuś w łeb, kiedy w ostatniej chwili spostrzegł kim on jest.
- Ben... - Szepnął. Szczerze? Nie sądził, ze go jeszcze spotka.
Tak to było ciało jego przyjaciela. Zamiast mózgu miał sztuczną inteligencję, ale też nie do końca. CB337 sam nie wiedział jak tam trafił. Wszystko określił jako intuicja. Zmysł pierwotny, który często pomagał ludziom. Pomimo to nie sądził, że mu się uda. Cały czas czul czyjeś spojrzenie na karku. Ale na złodzieju czapka plonie. Był najlepszy, dlaczego miałby się buntować? Wiele razy upominał się by nie wydawać się zbyt ludzki. Ale i tak cały czas czul, że to nie wystarcza. Pomimo tego stal teraz na tym ganku. Serce mu łomotało w piersi. Jeżeli takie emocje są dla ludzi norma to nie dziwił się, że nie dożywają stu lat. Ale z drugiej strony kiedy odłączył się od animatora i ruszył wraz z tłumem, poczuł że żyje. Wszystko zdawało się nabierać nowych barw.
Ale był jeden problem. Zdał sobie z niego sprawę, kiedy stał przed drzwiami. Co ma powiedzieć? Te szczątki, jakie ma w folderze nie są wystarczające by funkcjonować, nie mówiąc już o rozpoznaniu tego Louisa. A pomimo to gdy spojrzał na mężczyznę, który stał przed nim, był pewien ze to on.
-Louis...?- Odpowiedział i wyostrzył obraz na jego twarzy. Nie spodziewał się kogoś tak... Zwykłego. Myślał, że ten mężczyzna jest w stanie przenieść góry, podczas gdy niczym nie różnił się od każdego napotkanego przechodnia. Louis był bardzo zwykłym człowiekiem. Prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, jasne włosy sięgające do łopatek, które praktycznie nigdy nie są w dobrym stanie. Zniszczone, krzywo pościnane. Niebieskie oczy. Tylko one łączyły go z przystojnym Kenem, rodem Barbie. W gruncie rzeczy nie miał ani idealnej budowy, ani cery, twarz sama w sobie nie była symetryczna, ni nic. Był zwyczajny.
Początkowo odskoczył o krok, może dwa. Tak, to było to ciało, niby ta sama osoba, ale nie... Sam Ben już przecież nie żył. To była maszyna... Maszyna, która jakimś zasranym cudem zna jego imię. Myślał, że całkiem zabrali im wspomnienia.
- Skąd wiesz jak się nazywam? - Zapytał z dozą niepewności.
Ale nie... Chwila, oni mają plan. Przecież nie są tacy głupi. Na razie milczał, ale to tylko na razie. Chcieli go zamknąć na dobre. To by też wyjaśniało dlaczego Ben, a raczej ta maszyna miała coś tam zachowane w głowie. No tak, maszyna, łatwo powiedzieć. Ale Louis dalej widział przed sobą swojego przyjaciela Bena, z którym spędził tyle lat swojego życia, z którym wygłupiał się w tym miejscu, gdzie właśnie teraz stoją. Mógłby go zabić, w końcu żeby coś działało, musi działać wszystko, ale nie dałby rady. Miałby wtedy problem z głowy, przynajmniej jeden, mógłby jeszcze trochę tutaj spokojnie posiedzieć. Ale nie potrafił. Nie, nie, nie... Stop, teraz to blondyn musiał działać. Zrobić cokolwiek, w końcu nie mogli go znów złapać.
- Masz moje wspomnienia - zaczął z lekkim wahaniem cyborg.
Nogi Louisa całkiem znieruchomiały przy słowach Bena. To brzmiało... Tak realistycznie. Szybko ruszył... Wiedział, że musi uciekać i to tez zrobił. Dookoła wszędzie las, gdzieś się schowa. W krzakach, jakimś dole, gdziekolwiek.
Ben rozumiał jego zachowanie. Zaczął uciekać. Nie dał mu szans na wytłumaczenie wszystkiego. A z drugiej strony nie umiał tego zrobić. Nie był w stanie mu pokazać swoich folderów. Ale pewnie i to na niewiele by się zdało. System podpowiadał, by ruszył za mężczyzna. Nie zrobił tego. Znowu intuicja, która była sprzeczna z logiką. Ponownie dała o sobie znać. Stanął w lekkim rozkroku i ułożył dłonie przy ustach by go było lepiej słychać.
- Nie wiem kim jestem! Pomóż mi Louis! Proszę!- Karta dźwiękowa wzmocniła jego głos. Szybko odszukał w głowie uczucie, jakie chciał wywołać. Zaufanie. Postąpił nieschematycznie. Sztuczne inteligencje tak nie robią.
Louis zatrzymał się. Stanął w miejscu. Zrobił te "parę" kroków w tył i spojrzał na niego. Wciąż utrzymywał dystans co najmniej kilkunastu metrów. No przecież nie podbiegnie teraz do niego i nie przytuli go ze słowami "och, mój przyjacielu". To nawet wcześniej nie miało prawa bytu.
- Skąd mam wiedzieć, że celowo cię tu nie wysłali? - Zapytał dosyć głośno, jednak nie krzyczał. Nie widział takiej potrzeby, dookoła i tak było cicho, szum lasu nie był wystarczająco głośny, by zagłuszyć słowa niebieskookiego. Nie powinien nagle się cofać, powinien uciekać, ale racja... Maszyny tak nie robią. Maszyna by za nim po prostu pobiegła, złapała i nie słuchała. A on nawet się nie ruszył i właśnie to w tej sytuacji było najdziwniejsze. Znaczy... Louis był pewien, że Ben jest maszyną, ale czyżby miał w sobie coś ludzkiego?
Cyborg poczuł nagle gniew. Zarzucono mu kłamstwo. Przejechał językiem po podniebieniu, smakując tego uczucia. Bo to nie było coś zdefiniowanego. Jakby mieszanka. Chociaż z drugiej strony, przecież kłamał już wcześniej. Zastanowił się nad jego słowami. Odnalazł wytłumaczenie w bazie danych. Widział Louisa jako jelenia osaczonego w lesie. Jelenia, który jak tylko zobaczył szanse na wyzwolenie się z opresji, zaczął biec. Nawet jeśli ten bieg doprowadził go do paszczy wilka.
- Bo nie masz nic do stracenia - Powiedział głośno, nadal tkwiąc w jednym miejscu.

29 kwi 2016

[Mafia Nomine] Retrospekcji cz. II

Krwawienie z tętnicy. Przy tych słowach Alex natychmiastowo się ruszył i przyniósł towarzyszce to, co rozkazała. Rosalia zauważyła, że stres zaczął powoli pożerać chłopaka, jednak postanowiła na razie to zignorować. Póki będzie dobrze wykonywał polecone zadania, dopóty ona nie zwróci na to uwagi.
- Podłącz jedną jednostkę - rozkazała i właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że ten durny dzieciak sobie nie poradzi. Ręce trzęsły mu się na wszystkie możliwe strony, usłyszał za sobą niezbyt przyjemny głos Koszmara:
- Wyjdź - chwile po tych słowach białowłosy opuścił pomieszczenie, a dziewczyna zdjęła rękawiczkę i położyła dłoń na policzku Eleonory. Przerażenie rozlało się po ciele brunetki, a adrenalina zmusiła serce do pracy. W pomieszczeniu panowała idealna cisza. Rosa wykonywała wszystkie niezbędne czynności do czasu, aż rana na nodze kobiety została zaszyta. Spojrzała jeszcze na siny ślad na jej policzku i skrzywiła się nieznacznie. Wyszła za drzwi, zdejmując maskę.
-Już - odezwała się do białowłosego, który opierał się o ścianę. - Zjebałeś - dodała beznamiętnym tonem. Ten tylko uniósł na nią wzrok.
-Wiem - odparł wcale nie bardziej entuzjastycznie. Oczywiście, że zdawał sobie z tego sprawę i to właśnie było dla niego najgorsze. Wszystko było pięknie, fajnie, póki życie faktycznie nie był zagrożone. To tylko świadczyło o tym, że Alex był jeszcze gówno wiedzącym dzieciakiem i jego doświadczenie było niczym w porównaniu do doświadczenia kogokolwiek z mafii. Gdy Koszmar odwróciła się do niego plecami, rozwiązał jej fartuch. Swój zdjął już wcześniej. Oddał jej oba, złożone w kostkę. Ona jednak i tak wszystko wrzuciła do pojemnika na odpadki.
- Spierdoliłeś po całej linii - powtórzyła w razie jakby albinos nie usłyszał. Ale on usłyszał... I teraz, i wcześniej.
- Wiem przecież no - znów tylko powtórzył. Naprawdę rozumiał powagę sytuacji, ale nienawidził tego, kiedy ktoś wypominał mu, że coś zjebał. Nawet jeśli to było ważne. Przyjął do wiadomości, kolejnym razem może się ogarnie. A nie... kolejny raz może zakończyć się krytycznie. Może to właśnie ta myśl go najbardziej dobijała? Zaraz byli ponownie w pokoju, a Alex zobaczył w rękach dziewczyny kremówki.
- Ale wiesz.. Następnym razem będzie lepiej - powiedziała dużo przyjemniejszym głosem, równie miło się uśmiechając. Zaraz podała mu jedzenie. Przyjął kremówkę z wdzięcznością.
- Jesteś super, dzięki - Przytulił ją, uważając by nie wywalić reszty słodkości. - A wiesz kiedy będziesz bardziej super? Jak powiesz mi, gdzie kupujesz kremówki - dodał, kiedy już ugryzł kawałek ciastka. Rosa spojrzała na niego, marszcząc lekko czoło.
-To tajemnica. Jak Ci powiem to nie będziesz miał po co przychodzić. - Stwierdziła, również wcinając kremówkę. - W sumie... Należy ci się film, dzisiaj kupiłam kilka, kiedy szłam po ciebie do szkoły. Staruch udostępni nam rzutnik. - Powiedziała, kiwając z aprobatą głową. Lekcji jeszcze nie mieli, a trochę psychicznego odpoczynku się Alexowi przyda.
- Masz jeszcze coś do roboty? - Zapytał w pewnym momencie.
-Elkę podłączyłam pod kroplówkę. Wezmę lusterko i zajrzę do niej co jakiś czas - stwierdziła. Zaraz przystanęli.
- Dobra, w takim razie ja idę się przebrać - albinos ruszył w stronę swojego pokoju.
-To weź mi jakąś koszulkę! - Krzyknęła za nim, na co on kiwnął głową. Wrócił po pięciu minutach ubrany w dresy i za duża koszulkę, jedną z tych, które leżały na półce pod napisem "do spania". Jej przyniósł taką samą. Dziewczyna zaraz ją na siebie ubrała, wcześniej zostając w samej bieliźnie. Na co komu ubrania!
Nie wyglądała na swój wiek, wyglądała na stanowczo mniej. Jak zawsze, ale ten ubiór odejmował jej jeszcze ze dwa lata. Usiedli razem, Alex wybrał film, padło na horror. Rosa teraz mogła w końcu odpocząć. Ledwo film się zaczął, a ona już wpakowała mu się na kolana i wtuliła w jego ciało. Czuła lekki strach Alexa, jednak to nie wystarczało do pełnego odzyskania sił. Ale dodać do tego jeszcze półmrok, wyszło na to, że po całym seansie czuła się jak nowonarodzona.
Wtedy podniosła się z kanapy i spojrzała w stronę drzwi, gdzie stał Thaichi.
- Hej, staruchu - odezwała się. Alex momentalnie odwrócił się za siebie. Ile czasu on tam stał?
- O, cześć dziadek - uśmiechnął się krzywo. Szybko schował fajki, bo czuł, że będzie "wnuczek, daj papierosa". A on nie chciał dawać, było już mało.
- Wyglądacie cholernie uroczo - podsumował Thaichi. Białowłosa prychnęła z pogardą, lecz Szatan sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa i wyciągnął go w jej stronę. - Masz, oddaję - Rosa natychmiast zapaliła go z zadowoloną miną, biorąc zapalniczkę z kieszeni marynarki mężczyzny. Albinos zmarszczył brwi.
- A ja swoich fajek, które ci dałem, kiedyś się doczekam? - Zapytał z wyrzutem, odwracając się w stronę obrazu... Znaczy miejsca, gdzie wcześniej wyświetlał się film. Thaichi akurat usiadł obok swojego wnuka. No ale długo sobie tak nie posiedzieli, bo i Rosa wcisnęła się między nich. Alex odpalił swojego papierosa, tylko on w przeciwieństwie do Rosy miał tutaj swoją zapalniczkę i nie zabierał jej Thaichiemu.
- Dostaniesz je, jak go pobijesz - wtrąciła, a Szatan połaskotał ją po stopie.
-Zostaw mnie zgrzybiały chuju! - Zawyła i wylądowała na ziemi. Jej ramiona się trzęsły jakby płakała, ale gdy podniosła wzrok, okazało się, że twarz zdobił uśmiech. Spojrzała na Alexa, który właśnie dotknął ramienia swojego dziadka, udając, że go bije.
- Patrz, biję cię - powiedział z praktycznie zerowym entuzjazmem - To gdzie moje fajki? - zapytał.
-Ale ja naprawdę uderzyłam starucha - stwierdziła, gdy już uspokoiła oddech. Szef w odpowiedzi machnął ręką i cmoknął z dezaprobata. Niby dawno... Ale nadal prawda.
-Co?! - Alex w tym momencie zakaszlał, łapiąc się za gardło. Jakim cudem ktoś był w stanie uderzyć Thaichiego. Nie potrafił sobie wyobrazić. Był całkiem zdezorientowany. Mężczyzna przewrócił oczami, kiedy Rosa z fajkiem w ręku wpełzała na kolana Alexa.
-Bo głupi chuj z niego i nie wiedział kiedy przestać... To mu to wbiłam do głowy - burknęła z błogim uśmiechem, a Thaichi pokręcił głową na tamto wspomnienie. Uniósł brew i lekko przekrzywił głowę.
-A ty wyleciała...- nie skończył, bo mały Koszmar wszedł mu w słowo.
-A tobie skurczyły się jaja ze wstydu przed resztą - po tych słowach zaczęli się śmiać, jakby powtórzyli dobrze znany żart. A Alex? A Alex jak zwykle ich nie potrafił ogarnąć. Westchnął, załamując się już do końca.
- Ja po prostu przestanę się zagłębiać. - postanowił. Teraz miał gorsze zmartwienia, a mianowicie popielniczka była tak strasznie daleko. Wystarczyło, że Rosa spojrzała na niego i już wiedziała o co chodzi.
- Staruchu, podaj no popielniczkę - odezwała się, a Szatan tylko ruszył ręką i przedmiot wylądował na otwartej dłoni jasnowłosej. Alex uśmiechnął się w duchu.
- A już miałem wstawać - strzepnął popiół do popielniczki, zaraz ponownie się zaciągając. Oparł głowę na ramieniu mężczyzny siedzącego obok
- Wracając... - Zaczął Thaichi - To jeszcze nic, a Ty już wymiękasz, Alex - powiedzieli oboje, a albinos ponownie westchnął. Dziadek pogłaskał go lekko po białych włosach, podczas gdy Rosa rozłożyła się na ich nogach. Ot urocza rodzinna scenka. W końcu papierosy były już spalone, zostały tylko pogaszone pety w szklanej popielnicy. Alex wtedy poprawił się trochę i ziewnął przeciągle.
-Idę spać - podsumował i zamknął oczy. Ten chłopak potrafił zasnąć wszędzie... Dosłownie wszędzie. Obydwoje z Rosa poczekali, aż zasnął, po czym dziewczyna zeszła z jego kolan, a Thaichi wziął go na ręce i zaniósł do pokoju. Gdy już go tam zostawił, ruszył do gabinetu, Rosa zaraz za nim. Zamknęli drzwi na klucz, szef zdjął maskę. Młoda zaczęła go badać, w pewnym momencie skrzywiła się.
-To ciało też nie wytrzyma długo- powiedziała w końcu i utkwiła wzrok w oknie. Powoli zapadał zmrok. Naszła pora na jej łowy. Potem rano obudzi Alexa i dzień zacznie się na nowo. Zniknęła z gabinetu Thaichiego w poszukiwaniu strachu. Kolejny ranek był wyjątkowo męczący, szczególnie, że organizm albinosa postanowił zrobić mu małego psikusa. O piątej chłopak już nie spał i nie było mowy o ponownym zaśnięciu. Chcąc, nie chcąc, musiał się ogarnąć. Poranek jak każdy inny. Rosa jak zawsze zrobiła mu coś na włosach, a potem jak zwykle kazała mu jeść śniadanie pod różnymi groźbami. Lewatywa kwasem siarkowym jest chyba najgorszą z nich wszystkich. Chłopak nawet nie mógł się stawiać.
Do szkoły tym razem poszedł sam, bo jak to Rosa ujęła "jestem zmęczona, pójdę spać". Chociaż wszyscy wiedzą, że nie śpi, to wiadome o co chodziło. Po prostu była zbyt leniwa.

***
Chłopak zawitał w willi dopiero po południu. Jak zwykle bez pukania wszedł do gabinetu.
- Dziadek, nie ma mnie jutro... I po jutrze - oznajmił, żeby nie było potem zdziwienia.
-Alex, puka się - zaczął jak zwykle mężczyzna, zaraz unosząc na niego wzrok. - Gdzie się będziesz szlajał? - zapytał.
-Pukanie? A co to? - Albinos roześmiał się pod nosem. Nigdy tego nie robił i raczej nie zacznie. Pokazał dziadkowi serduszko z dłoni - wycieczka integracyjna - wyjaśnił krótko, opierając się o biurko - no i tak przy okazji... mógłbyś mi dać trochę pieniędzy na wycieczkę - chuj, że na nic mu tam pieniądze... Wyda na coś, zawsze coś się znajdzie. W sumie... Dopiero teraz zauważył Rosę, siedzącą z grobową miną nad jakimiś papierosami. Nawet nie zwróciła uwagi, kiedy wszedł. Coś jest na rzeczy. Thaichi cmoknął z dezaprobatą. Spojrzał na wnuka.
- Jaki chciwy - skomentował tylko, odchylając się lekko do tyłu. Na buzi chłopaka pojawił się wręcz przesłodzony uśmiech.
-Przywykłeś już... To jak będzie? - Zaraz powtórzył pytanie. Thaichi się skrzywił wyraźnie zirytowany. Ale fakt. Zdążył przywyknąć. Westchnął i poprawił krawat. Miał się odezwać, kiedy papiery huknęły na blacie.
-Biorę- warknęła Rosa, która przez złość wydawała się większa niż zwykle. Była wściekła. Thaichi tylko pokręcił głową.
-Dobra dostaniesz dwie stówy- odparł w końcu i przeniósł wzrok na mały kłębek nienawiści.
-Dzięki - momentalnie przytulił się do mężczyzny, wchodząc mu na kolana. niby już nie był, aż tak małym dzieckiem, ale wciąż się tak zachowywał - a jej co? - zapytał, spoglądając na zasłonięta twarz mężczyzny. Thaichi poklepał wnuka po plecach. Spojrzał na Rose ostrożnie. Dziewczyna, aż się trzęsła, a pokój stał się ciemniejszy.
- Bo dałem jej zlecenie by odnalazła ludzi, którzy masowo topią nadnaturalne dzieci, a potem ich ciała oddają nekromantom - Rosa ponownie znieruchomiała. Alex nie potrzebował więcej wyjaśnień. Załapał.
- Dobra, zmęczony jestem. Daj mi pieniądze i idę do siebie - przypomniał niezbyt uprzejmie, ale czym on ma się przejmować. Rodzina, te sprawy. Thaichi tylko westchnął, wyjął portfel z szuflady i podał wnukowi banknot. Ten zaraz wyszedł z pomieszczenia. Rosa również zniknęła. Była wściekła jak osa, w tym stanie lepiej jej jednak unikać.