Trwała ulewa. To pamiętam, tak, tak samo jak gniewny wrzask wiatru, który prowadził mnie przez gęstą mgłę. Słyszałem rżenie konie i stukot rozszalałych kopyt. Uniosłem się na strzemionach i pozwoliłem się nieść galopem w kierunku mojego ślepego pragnienia.
Potem sprowadzono mnie na ziemię. Dosłownie.
Zamroził mnie ten wzrok, to puste spojrzenie, w którym odbijał się mój własny strach… i rozchylone w niemym krzyku usta. Pewnie mnie wołała.
Z tego co się działo dalej pamiętam tylko fragmenty, które nie mogę i nie chcę składać w całość.
Trzask.
Zamrugałem, dopiero po chwili zorientowałem się gdzie jestem. To była moja komnata oddalona o wiele kilometrów i dni od tamtego zdarzenia… Węgiel, którym pisałem rozsypał się po całym biurku. Przymknąłem oczy i zacząłem sprzątać ten syf, kiedy okiennica trzasnęła po raz drugi, to odwróciłem się z gniewem wymalowanym na twarzy. Wtedy do płuc wdarła mi się mgła a chłodny deszcz padł na skórę. Zacisnąłem szczęki i oddzieliłem się od świata zewnętrznego z hukiem. Poczułem jak woda spływa mi po twarzy, żałośnie imitując łzy, których nie byłem już w stanie uronić.
Smutek sprawiał mi fizyczny ból, który zalegał mi gdzieś w gardle dusił rozdrapując stare rany, które tym sposobem nigdy nie zdołają się zagoić.
Zacząłem się szykować do snu. Zdjąłem z siebie ubrania i złożyłem je w kostkę na krześle. Niepewnie palcami przejechałem po swojej skórze. Poczułem szorstką fakturę odcisków. Człowiek w pewnych chwilach myśli, ze więcej nie zniesie, że z żalu pęknie i umrze…tak jak skóra zaciskana i pocierana pasami krwawi i piecze. Ale jak już natrzesz te rany solą, to zdajesz sobie sprawę, jak nieznaczny był wcześniejszy ból. Potem skóra się goi i utwardza, zaczyna znosić co raz więcej zanim pęknie, aż w końcu staje się nieczułą skorupą. Ale nawet pod tą skorupą dalej kryje się ta sama szkarłatna krew.
Pościel zaszeleściła obejmując mnie znajomym chłodem. Zdmuchnąłem świecę i zamknąłem oczy. Byłem zmęczony i niedługo po tym poczułem jak ogarnia mnie sen. I to właśnie jak byłem w tym stanie, to do moich uszu dotarł przeciągły lament. Doskonale znałem ten głos, dlatego nie otworzyłem oczu. Deszcz się nasilał, ale nawet najbardziej gwałtowna burza nie będzie w stanie jej zagłuszyć. Otworzyłem usta by przeprosić, ale milczałem. Zacisnąłem tylko mocniej powieki próbując odgonić od siebie te marę, ale dźwięk w mojej głowie się nasilał wplątując się w rzeczywiste dzwonienie ulewy, tworząc symfonię, od której włosy stawały mi dęba.
Zerwałem się z łóżka i po omacku dotarłem do drzwi, zaraz mrużąc oczy pod wpływem światła. Nie przejmowałem się swoim wyglądem, i tak nikt nie chodzi o tej porze, wszyscy są w komnatach zajęci własnymi koszmarami.
Dotarłem na dach, czując fizyczną potrzebę spojrzenia na coś stałego… wiecznego, ale powitał mnie tylko mrok i deszcz. Uniosłem twarz do ponurego nieba i rozpaczliwie uchwyciłem się wspomnienia. Dosłownie miałem wrażenie, ze świat zaraz rozpadnie mi się pod nogami.
„Zaufaj nam”… Te głosy. Znajome i ciepłe, smakowały tym skrawkiem szczęścia, które mi było dane zaznać. Potrafiłem sobie wyobrazić to niebo pełne gwiazd, oraz ich obok mnie. Moją rodzinę, żywych, nie groteskowo powyginanych i rzuconych w błoto jak śmieci. Doskonale wiedziałem jaka była moja odpowiedź, oraz że to był błąd, ale z własnego egoizmu przytrzymałem dłużej to wspomnienie. Unieśliśmy oczy do nieba i zdaliśmy sobie sprawę jakie ono jest piękne.
Zastanawiałem się wtedy, czy to właśnie w tym usłanym diamentami przestworze jest raj… Bzdury. Już wiem, że nawet jeśli takie miejsce istnieje, to jest zarezerwowane dla istot czystych, a ludziom zostało zgotowane piekło na ziemi. Wspomnienie zaczęło się ulatniać a ja już nie byłem w stanie go trzymać przy sobie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam. Nie musiałem się odwracać by wiedzieć kto to jest, istnieje tylko jedna osoba, która by mnie szukała w deszczową noc.
-Czego chcesz staruchu?- warknąłem wrogo. On tylko podszedł i wtulił mnie w to swoje gorące cielsko. Zacząłem drżeć, dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak strasznie mi zimno. W pierwszym odruchu chciałem go od siebie odsunąć, ale zamiast tego oparłem się o niego. Milczeliśmy przez długi czas, a ja z wdzięcznością odbierałem ciepło jego ciała.
-Pada Erwin…- zacząłem i poczułem się jak głupie, przerażone dziecko. On tylko szczelnej objął mnie ramionami.
„Jestem tu” dosłownie czułem, ze to mówi. Dał mi swoją bliskość i nie oceniał mojego postępowania. Wiedziałem, ze nie odejdzie nie ważne jak gwałtowna będzie burza. A przynajmniej nie zrobi tego dobrowolnie… Odwróciłem się i stanąłem na palcach zaraz łącząc nasze usta. Nie był zaskoczony, w końcu mnie znał. Zamknąłem oczy chcąc poczuć ulgę. Z chwili na chwilę pogłębiałem pocałunek… może i to samolubne z mojej strony, ale prosiłem go by zabrał ode mnie ten ból, choć na chwilę.
Wtedy poczułem ciepłe krople deszczu na policzkach. Dawały zaskakujące ukojenie i wraz z nimi spływała część cierpienia.
Nie… to nie deszcz.
To łzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz